„Zawsze byliśmy zespołem przygodowym i poszukującym” – wywiad z Katatonią

Dodano: 25.01.2023
“Sky Void of Stars” to najbardziej melodyjna i przebojowa Katatonia od czasów “The Great Cold Distance”, ale nie myślcie, że Szwedzi próbują kłaniać się w pas komukolwiek. Przed wczorajszym koncertem grupy w towarzystwie Sólstafir i SOM porozmawiałem z Niklasem Sandinem między innymi o niezależności zespołu, ciągłej przygodzie, ale też i o niebezpieczeństwach czyhających w Sztokholmie.

Czy Sztokholm bywa niebezpiecznym miastem?

Ostatnimi czasy trochę tak. Od pewnego momentu w mieście rozgrywa się pewnego rodzaju wojna gangów, więc okazjonalne strzelaniny na ulicach i inne nieciekawe rzeczy – pokroju włamywania się do domów – to coś, na co warto być przygotowanym. Sytuacja jest dosyć frustrująca i w każdej chwili trzeba mieć z tyłu głowy potencjalne niebezpieczeństwo, zwłaszcza jeśli jesteś członkiem gangu. Na szczęście nie należę do żadnego z nich, dlatego mam trochę ułatwione zadanie, przynajmniej tak sądzę [śmiech].

Na twoim miejscu wyprowadziłbym się do innego miasta.

Nie podjąłem aż tak radykalnych kroków, ponieważ nie jestem specjalnie zatroskany o to, co dzieje się w Sztokholmie. Jasne, jest dość mrocznie, ale tego typu sytuacje mogłyby spotkać mnie wszędzie. Poza tym, jeśli umrę, to raczej nie w ramach dzikiej strzelaniny w centrum miasta, bo życie nie jest filmem. Istnieje mnóstwo bardziej przyziemnych rzeczy, które mogą wpakować mnie do grobu. Poza tym kiedyś już wywinąłem się z objęć śmierci. Pewnego dnia wracałem z pracy, mając na głowie dźwiękoszczelne słuchawki, więc nie słyszałem powtarzających się strzałów pistoletu. Gdy już miałem schodzić do metra, gdzie doszło do całego incydentu, w ostatniej chwili zostałem zatrzymany przez jakiegoś przechodnia, który powiedział, żebym tam nie szedł, bo dosłownie chwilę temu w tym miejscu doszło do zabójstwa. Mało brakowało.

Brzmisz zaskakująco spokojnie – gdyby w moim miejscu zamieszkania dochodziło do takich akcji, panikowałbym od rana do wieczora.

W życiu nie chodzi o to, by cały czas obgryzać paznokcie ze strachu. Oczywiście warto mieć głowę na karku i świadomość różnych zagrożeń, ale nie przesadzajmy. Istnieje mnóstwo rzeczy, które mogą zabić każdego z nas w najmniej spodziewanym momencie: kataklizm, wypadek samochodowy, dramatyczna kontuzja… Mógłbym wymieniać w nieskończoność. Gdybym przejmował się każdą z tych rzeczy, nie czułbym niczego prócz powracającego lęku związanego ze śmiercią. Stres wywołany takimi przemyśleniami jest do tego stopnia irracjonalny, że po prostu niepotrzebny.

Drążę ten wątek, bo w tekście „Birds” Jonas podaje współrzędne geograficzne osiedla Fleminsgberg, które uchodzi za jedno z najgroźniejszych w Sztokholmie. W Polsce w latach 90., bardzo łatwo można było zostać pobitym za nic w środku dnia, ale czy w stolicy Szwecji – gdy byliście nastolatkami żyjącymi w innym świecie niż obecnie – również?

Na szczęście nigdy nie przeżyłem sytuacji w stylu bycia przekopanym do nieprzytomności  i okradzionym przez kilku karków, którzy nawet w pojedynkę są kilkukrotnie więksi niż ja. Chyba tylko raz w życiu dostałem porządny wpierdol, ale jego źródło było dość niespodziewane. Nie chodziło o paru dzieciaków szukających wrażeń, a szereg nieporozumień, które pojawiły się podczas mocno zakrapianej imprezy na mieście. W stanie mocno wciętym trafiliśmy z kumplem na paru bogatych panów i gdy zaczepiliśmy ich żartobliwym tekstem, okazało się, że nie mają podobnego poczucia humoru, więc przez chwilę zrobiło się naprawdę groźnie. Poza tą sytuacją jestem raczej szczęściarzem. Z reguły nie szukam guza, podchodzę do ludzi po przyjacielsku, a wszelkie alarmowe sytuacje próbuje rozwiązać rozmową, zamiast wdawać się w bójki.

„Sky Void of Stars” to Katatonia najbardziej chwytliwa i przebojowa od czasów „The Great Cold Distance”. Uznajecie, że skomplikowany metal progresywny nie jest już odpowiednio szeroką stylistyką w ramach waszej działalności?

Faktycznie doszło do pewnych zmian, ale nie były one efektem burzy mózgów, w ramach której uznaliśmy, że musimy grać coś innego, bo tak wypada. Wszystko wyszło dosyć naturalnie, a pewne uproszczenie naszych struktur wynikało z ogromnego głodu grania na żywo. Podświadomie chcieliśmy stworzyć piosenki, które mają w sobie na tyle dużo przebojowości, że bez problemu obronią się w warunkach koncertowych. Jeśli chodzi o pomysły i wcielanie ich w życie, głównym motorem napędowym był oczywiście Jonas odpowiadający za ogromną część muzyki w Katatonii już od czasów “Night Is the New Day”. Nawet ostatni utwór ze “Sky Void of Stars” – być może najbardziej progresywny i złożony w zestawie – ma hitowy potencjał.

Zgadzam się, ale jednak nie są to maksymalnie typowe numery skrojone pod koncerty – nie ma w nich machania pięścią, chóralnych zaśpiewów i dwóch akordów na cały kawałek.

To prawda. W jakiś sposób chcemy połączyć starą dobrą szkołę numeru rockowego z charakternym riffem wysuniętym do przodu z bardziej ambitnymi rozwiązaniami kompozycyjnymi. Dzięki takiemu podejściu jesteśmy usatysfakcjonowani na każdym polu. Katatonia zawsze była zespołem przygodowym i poszukującym, a elementy rocka progresywnego czy – w dalszej przeszłości – alt-rocka zdecydowanie ubarwiały naszą twórczość. W związku z tym uważam, że powrót do bardziej piosenkowego szkieletu muzyki był dla nas sporym wyzwaniem, bo siłą rzeczy zrezygnowaliśmy z pewnych przyzwyczajeń, które pielęgnowaliśmy od lat. 

Czym jest przygoda w ramach takiego zespołu jak wasz, który mimo wszystko kojarzy się z dosyć konkretnymi rozwiązaniami stylistycznymi czy tematycznymi?

Dobre pytanie. Moim zdaniem najbardziej przygodowym momentem Katatonii było “The Fall of Hearts”. To nasza najbardziej zróżnicowana, progresywna i prawdopodobnie też najdłuższa płyta. Gdy ją nagrywaliśmy, puściliśmy wszelkie lejce, idąc za tym, co podpowiadało nam – nomen omen – serce. Poskutkowało to bardzo złożonymi i wyjątkowo niecodziennymi jak na nas numerami. Mniej lub bardziej podświadomie chcieliśmy podejść do tego albumu w sposób, w jaki większość dzisiejszych kapel nie robi muzyki, mieszając ze sobą poszczególne style czy różne nietypowe rozwiązania melodyczne. Zagraliśmy wtedy bardzo pod prąd i jestem z tego niesamowicie dumny.

Czyli “The Fall of Hearts” to płyta będąca reakcją na kondycję sceny metalowej?

Wydaje mi się, że to zbyt przesadzone stwierdzenie. Jonas nigdy nie podchodzi do pisania muzyki na zasadzie reagowania na coś lub ustalania sobie sztywnych ram stylistycznych i trzymania się ich. Chłop ma naprawdę rozległe wpływy, więc korzysta z nich, nie hamując sie z niczym, bo jako założyciel zespołu zdaje sobie sprawę z tego, co jest najlepsze dla Katatonii. W końcu kto miałby wiedzieć to lepiej niż on czy Anders [Nyström – gitarzysta i współzałożyciel formacji – przyp.red.]? Obaj podchodzą do muzyki bardzo swobodnie, co przeszło też na resztę kapeli. Wszyscy inspirujemy się muzyką, lecz także codziennym otoczeniem i oczywiście filmami. Jeśli coś pompuje twoją kreatywność, korzystaj z tego, ile wlezie.

Dobrze, że mówisz o kinie, bo już od czasów “Viva Emptiness” muzyka Katatonii ma bardzo filmowy, wręcz soundtrackowy charakter – czy z biegiem lat dbanie o ten aspekt waszej twórczości, który jest bardziej wymagający niż dowożenie zwyczajnych riffów i melodii, robi się coraz trudniejsze?

Nie powiedziałbym, że trudniejsze, a wręcz przeciwnie. Robimy to już tak długo, że wszyscy czujemy się swobodnie w tej konwencji, w związku z czym pomysły przepływają bardzo lekko. Potrzebowaliśmy trochę czasu, by oswoić się z całym tym sztafażem na koncertach, bo nie mamy klawiszowca, a wszystko leci z taśmy, ale daliśmy radę. Jest to o tyle ciekawe, że gdybyś z naszych numerów wyjął wszelkie ambientowe wstawki, syntezatorowe smugi i inne elementy tła, spokojnie ulepiłbyś z nich pełnoprawne numery, które brzmiałyby bardzo dobrze. Próbuję przez to przekazać, że zwracamy uwagę na komponowanie wielowarstwowej muzyki, bo można ją odkrywać i odkrywać.

Jak wspomniałeś, kapela nie jest twoim jedynym źródłem dochodów, ale w jednym z wywiadów niedługo po premierze „City Burials” mówiłeś, że jeśli pandemia potrwa zbyt długo, reszta zespołu będzie musiała poszukać innego zajęcia zarobkowego. Historia pokazała, że pandemia zakłócała nasze życia jeszcze przez długi czas od tamtego momentu – życie ostatecznie zmusiło twoich kolegów do tego ruchu?

Na szczęście nie, choć mnie pandemia też mocno ograniczyła. Oprócz gry w zespole jestem freelancerem oraz inżynierem dźwięku, a z racji wszelkich obostrzeń i zamykania całego świata, odpadły mi prawie wszystkie źródła zarobku na tamten moment. Dałem radę zwalczyć te problemy, choć nie było łatwo. Przez rok pracowałem nawet w Zoomie jako osoba odpowiedzialna za jakość dźwięku podczas połączeń. Słowem: łapałem wszystko, co mogło przynieść zysk, tym bardziej że państwo szwedzkie nie spieszyło się z wypłacaniem jakichkolwiek diet artystom.

Z drugiej strony wciąż jesteś freelancerem i o ile z doświadczenia wiem, że to elastyczna czasowo praca, o tyle musi być trudno połączyć ją z graniem w dużym zespole, który opiera się na intensywnym koncertowaniu.

Właśnie z tego powodu jestem freelancerem – mogę bez problemu łączyć to z działalnością muzyczną. Działam w ramach poszczególnych zleceń, nie jestem nigdzie zatrudniony na stałe, więc mogę na luzie żonglować swoim czasem. 

Jak najbardziej, ale freelance to także terminy, których należy przestrzegać i w wielu przypadkach dosyć niekonwencjonalne podejście do pracy – musisz być gotowy na wszystko.

Masz rację, dlatego zawsze układam terminarz tak, by jedna rzecz nie zachodziła na drugą. Priorytetem zawsze pozostaje Katatonia, więc unikam zleceń, które mogłyby kolidować z trasami czy nawet sesjami nagraniowymi w studiu. Koncerty planowane są z dużym wyprzedzeniem, więc spokojnie mogę podporządkowywać pod nie swoje dalsze plany i niczym się nie przejmować.

Ale czasami pojawiają się koncerty znikąd, które trzeba zaklepać od razu. Obaj wiemy, że zawodowe granie muzyki wiąże się z wieloma niespodziankami.

Tak – pilnuję, by nie dochodziło do takich spraw w przypadku Katatonii, ale niestety rykoszetem oberwał mój drugi zespół, czyli Lik. Ostatnio zaczęło nam wpadać coraz więcej koncertów, a w 2021 pokrywały nam się koncerty obu kapel – wszystkie na różnych kontynentach. Siłą rzeczy musiałem znaleźć dla siebie zastępstwo i nauczyć mojego znajomego numerów Lik, by nie przyniósł wstydu, grając je na żywo.

Z Lik grasz klasycznie szwedzki metal śmierci z riffami rodem z najlepszych czasów Sunlight Studios. Co robić, by sztokholmski death metal po latach wciąż brzmiał wściekle bez stuprocentowego kopiowania klasyków rzędu Entombed czy Dismember?

Chodzi przede wszystkim o szczerość. Wiadomo, że szwedzki death metal to bardzo jasna estetycznie muzyka, dlatego nie próbujemy burzyć barier, tylko wykrzesać z siebie tyle agresji, ile można. Lik powstał jako forma hołdu dla kapel, które wymieniłeś i tego się trzymamy.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas