W POSZUKIWANIU ZŁOTEGO ŚRODKA – wywiad z Volą

Dodano: 20.10.2022
Dostajecie czasem wysypki na samo hasło „metal progresywny”? Bo ja tak – co więcej, uważam, że to całkowicie fizjologiczna reakcja obronna organizmu, który broni się przed intruzem – generalnie nie ma się czym martwić. Vola jest jednym z nielicznych młodych zespołów, które starają się odwrócić ten trend i całkiem dobrze im idzie, a przynajmniej szło na poprzedniej płycie, bo ostatnia, zatytułowana „Witness”, spotkała się już z dość mieszanymi reakcjami słuchaczy. Co dalej? O tym rozmawiałem z perkusistą zespołu, Adamem Janzim.

Jakie miałeś oczekiwania, kiedy w 2017 dołączałeś do Vola? Szukałeś w tamtym momencie zespołu, który gwarantowałby ci regularne jeżdżenie w trasy, czy cały twój angaż to była bardziej kwestia pojawienia się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie?

W tamtym momencie byłem już dwa lata bez zespołu, bo dwa lata wcześniej odszedłem z mojej pierwszej kapeli. Przez cały ten czas głównie nagrywałem covery na YouTube i, mówiąc bardzo ogólnikowo, starałem się rozwijać jako perkusista. W każdym razie chodziła mi po głowie myśl, że jeżeli miałbym teraz dołączyć do jakiegoś zespołu, to chciałbym, żeby to był poważny, regularnie koncertujący skład. Nie byłem zdesperowany, ale miałem oczy szeroko otwarte, i w końcu trafiłem na ogłoszenie chłopaków z Vola. To wszystko pięknie się zgrało w czasie.

Ok, w takim razie jak te oczekiwania zweryfikowało pięć lat twojego pobytu w zespole i dwie płyty nagrane z twoim udziałem? Coś cię zaskoczyło?

W sumie tak – zaskoczyło mnie, jak dobrze nam idzie. Jasne, wiedziałem, że mamy duży potencjał i sam włożyłem wiele pracy w to, żeby zespół rozwijał się jak najlepiej, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Inna rzecz, która zaskoczyła mnie na plus, i myślę, że resztę chłopaków tak samo, to moje wpasowanie się do zespołu na poziomie czysto brzmieniowym. Wszystko przebiegło bezboleśnie, a obawiałem się, że może być inaczej, bo jako perkusista używam różnych nietypowych zestawień talerzy i szukam w nich później dziwnych brzmień. Kiedy dołączyłem do Vola, kilka numerów na „Applause Of A Distant Crowd” było już gotowych, tyle że zostały napisane z myślą o elektronicznej perkusji, a okazało się, że na płycie mam zagrać ja. Nie mieliśmy pojęcia, czy to się sprawdzi, ale szybko okazało się, że sprawdza się bardzo dobrze, a te dwa style – ich i mój – idealnie do siebie pasują. Teoretycznie szanse na to były naprawdę niewielkie, a tu proszę.

(zdj. Nikolai Linares)

No właśnie, jak mówisz – masz swój styl, ambicje i ulubione brzmienie perkusji, które już zdążyłeś sobie wypracować. Z jak wielu z tych rzeczy musisz rezygnować, żeby wpasować się w brzmienie Vola?

Na szczęście z niewielu. Zależy od konkretnego numeru. Jasne, są momenty, kiedy muszę wstrzymać konie i zachowywać się jak najbardziej basicowy perkusista na świecie, ale chwilę później pojawia się okazja, żeby rozwinąć skrzydła i dać upust całemu swojemu stylowi i wszystkim pomysłom, jakie tylko przyjdą mi do głowy. Tak naprawdę nie powiedziałbym, ze jestem zmuszony z czegokolwiek rezygnować, to bardziej kwestia wyczucia momentu i złapania odpowiedniej równowagi. Właśnie to czyni dla mnie cały proces tworzenia tak interesującym – decydowanie, kiedy mogę dużo dodać od siebie, a kiedy lepiej się powstrzymać i zagrać prosto.

Postrzegacie „Witness” jako coś w rodzaju eksperymentu, czy raczej kolejny naturalny krok w rozwoju? Pytam, bo znam całkiem sporo osób, które były fanami „Applause Of A Distant Crowd”, a które – delikatnie to ujmując – lekko zdziwił kierunek, w jakim poszliście na waszej ostatniej płycie.

Wiem, co masz na myśli, ale dla nas to był naturalny krok, bez dwóch zdań. Zawsze staramy się trzymać tego samego podejścia – szukamy złotego środka między stagnacją a spektakularnymi zmianami. Nie chcemy robić niczego, co byłoby dla słuchaczy kompletnym szokiem, ale nie mamy też zamiaru nagrywać takiej samej płyty dwukrotnie. Mam wrażenie, że przy „Witness” po prostu wyjęliśmy z poprzednich albumów to, co uważaliśmy w nich za najlepsze, i zmieszaliśmy z czymś nowym.

Pytania tego typu są zwykle zarezerwowane na koniec wywiadów, ale myślicie już o następcy?

Jakiś czas temu zaczęliśmy myśleć o nowej muzyce. Nie mamy jeszcze konceptu ani nic takiego, dlatego ciężko wyrokować, co może z tego wyjść. Wciąż jesteśmy na bardzo wczesnym etapie – powoli zbieramy inspiracje i zastanawiamy się, co tym razem mogłoby nas zainteresować. Po zagraniu jesiennej trasy przysiądziemy do tego na poważnie.

Nadal mieszkasz w Szwecji, prawda? Odległość nie jest dla was problemem?

Nie, w bardzo naturalny sposób wypracowaliśmy sobie w zespole taki sposób funkcjonowania, który sprawdza się bez zarzutu. Odległość ani przez moment nie stanowiła dla nas problemu, no, może poza okresami lockdownu, bo wtedy faktycznie nie mogliśmy się widywać, ale to już zrządzenie losu. Chłopaki i tak zwykle pracują nad nową muzyką w domach, przy każdej kolejnej płycie spotykają się może raz-dwa razy, maksymalnie kilka, w celu dopracowania wszystkich detali, ale generalnie jest to raczej samotniczy proces. Dzięki temu ja też mogę pracować z domu, zamiast bez przerwy jeździć w tę i z powrotem. Przed wyjazdem na trasę jest tak samo – każdy przygotowuje się samodzielnie, a jeżeli mamy potrzebę, żeby poćwiczyć wspólnie, to zbieramy się dwa albo trzy dni wcześniej i gramy parę prób. Tyle wystarcza. Dlatego nie, odległość nie stanowi żadnego problemu.

Nie uważasz, że taki sposób pracy odbija się później na waszej muzyce?

Pewnie w jakiś sposób się odbija, ale jeśli już, to raczej w pozytywnym sensie. To też jedyny sposób, jaki znamy. Nigdy nie zbieraliśmy się na sali prób z myślą, żeby razem pograć i spróbować przy okazji wymyślić coś nowego, więc nie mam pojęcia, jak by to wyglądało. Kiedyś musimy spróbować – chociażby w ramach eksperymentu. Wiem jedno: obecny sposób pracy na odległość nie wpływa na piosenki negatywnie, dlatego nie czujemy palącej potrzeby, żeby coś w nim zmieniać.

Pytam dlatego, że nadal pokutuje mit, jakoby rzeczy tworzone wspólnie w tej przysłowiowej sali prób brzmiały zwykle bardziej naturalnie niż płyty polepione z wymiany przesyłanych plików. Ale może to faktycznie mit i nic więcej.

Niekoniecznie, zależy od zespołu. To na pewno coś więcej niż mit, ale wszystko rozbija się o potrzeby i przyzwyczajenia konkretnych ludzi. Asger, nasz wokalista i jednocześnie główny kompozytor, przejawia bardzo rzeczowe i analityczne podejście do pisania. Zabiera to sporo czasu, bo Asger lubi popatrzeć na dany numer z góry, jakby patrzył na mapę myśli. Musi mieć wszystko rozpisane na ekranie, potrafi siedzieć po kilka godzin nad jednym riffem. W takiej sytuacji pośpiech czy presja z zewnątrz jest czymś niepożądanym, za to idealnie sprawdza się taki układ, jaki mamy obecnie, gdzie każdy może poświęcić swojej pracy tyle czasu, ile potrzebuje. Znam mnóstwo zespołów, które potrzebują prób jako stymulanta zbiorowej kreatywności. To jak najbardziej sensowne podejście, po prostu nie w każdej kapeli się sprawdzi. Ostatecznie wszystko sprowadza się do tego, jak lubisz pracować i w jakich warunkach jesteś najbardziej efektywny.

Wspomniałeś wcześniej o pandemii. Udało ci się wyciągnąć z niej jakieś pozytywy, czy niekoniecznie?

O dziwo tak. Data premiery „Witness” wypadła już w pandemii, więc żeby nie puszczać w świat „gołej” płyty, której wydania nie mogliśmy w tamtym momencie wesprzeć koncertami, postanowiliśmy dodać do niej coś ekstra – tak powstał pomysł nagrania streamu, który ukazał się pod tytułem „Live From The Pool”. Nie mieliśmy pojęcia, czy nam to wyjdzie, ale wyszło, więc choćby pod tym kątem mogę powiedzieć, że pandemia nauczyła nas jako zespół czegoś pożytecznego. Jestem pewien, że kiedyś wrócimy do streamowania, niezależnie od tego, czy będzie można grać prawdziwe koncerty, czy nie. A dla mnie osobiście początek pandemii wyznacza punkt, kiedy moja kariera perkusisty nabrała prawdziwego rozpędu – wiem, że pewnie brzmi to surrealistycznie, ale faktycznie tak wyszło. Kiedy to wszystko się zaczęło, granie „normalnych” sztuk było rzecz jasna niemożliwe, ale wciąż dostawałem sporo zleceń na koncerty dla szwedzkiej telewizji czy radia, dzięki czemu mogłem nieustannie się rozwijać. To absurdalne, bo zdecydowana większość artystów z powodu pandemii zaliczyła dołek, no ale dla mnie to naprawdę był całkiem produktywny czas.

(zdj. Nikolai Linares)

Poza Vola grasz także ze szwedzką wokalistką pop, Dotter. Jesteś w stanie znaleźć jakieś punkty wspólne między tymi dwoma przedsięwzięciami, czy to dwa zupełnie inne loty?

Na pewno wymagają całkiem różnego podejścia. Granie w Vola to dla mnie znacznie bardziej intensywny i emocjonalny proces, a dodatkowo, jako od pełnoprawnego członka zespołu, wymaga się ode mnie innych rzeczy niż w Dotter, gdzie pojawiam się na scenie jako jedna z postaci w tle i gram zdecydowanie drugoplanową rolę – a poza sceną jest w sumie tak samo. Dlatego, kiedy już gram, nie powinienem skupiać na sobie zbyt wiele uwagi, grać raczej prosto i konkretnie, no i bardzo uważać, żeby przesadnie nie udziwniać swoich partii. W jednym i drugim zespole używam tego samego sprzętu, ale to jedno z niewielu podobieństw, bo podejścia są diametralnie różne.

Ciężko jest ci grać prosto?

Wbrew pozorom nie, to bardzo miła odmiana. Jednocześnie cała ta prostota może być czasem myląca – niektóre utwory Dotter okazują się dla mnie znacznie bardziej wymagające technicznie niż część numerów Vola. Z perspektywy słuchacza pewnie ciężko byłoby się tego domyślić, ale diabeł tkwi w szczegółach.

W jednym z wywiadów zostałeś zapytany o perkusistów, na których się wzorujesz, i wymieniłeś m. in. Larsa Ulricha. Jako że Lars jest ostatnio głównie wyszydzany ze względu na liczne pomyłki na koncertach, ciekawie byłoby poznać inny punkt widzenia na jego poczynania. Za co go cenisz najbardziej?

Za każdym razem, kiedy wspominam o Larsie, zwłaszcza w rozmowach z innymi bębniarzami, druga strona myśli, że albo żartuję, albo nie słyszałem w życiu zbyt wielu perkusistów. (śmiech) Wiadomo, że nie wymieniam go jako jedną ze swoich inspiracji ze względu na niesamowitą technikę albo ponadprzeciętną finezję w graniu. Chodzi raczej o jego energię, wkład w songwriting i szeroko pojęty attitude. Lars jest dzisiaj uosobieniem niemal idealnej równowagi pomiędzy dawaniem show a zaangażowaniem w samą grę. Nikogo przy tym nie udaje – nie gra najprostszego rytmu, wymachując przy tym efekciarsko pałeczkami, ani nie zasuwa skomplikowanych patentów z taką miną, jakby czytał książkę. To wszystko jest szczere. Podziwiam sposób, w jaki zawsze pchał Metallikę do przodu – wyborami, jakie podejmował, i wkładem w songwriting zespołu. Cała jego postawa jest dla mnie trochę takim wyznacznikiem tego, jak perkusista może i powinien stanowić fundament dla całej kapeli, i dążę do czegoś podobnego. Są wybitni perkusiści, którzy niekoniecznie muszą być dobrymi muzykami czy songwriterami; porównałbym ich raczej do bijących rekordy sportowców. Co oczywiście jest w porządku – ale są też gracze, którzy widzą się jako część większej grupy i dla których nadrzędnym celem pozostaje dobra piosenka. W takim wypadku kluczowe jest podejmowanie dobrych decyzji w dobrych momentach, wspominałem o tym wcześniej: chodzi o wybór, kiedy można pozwolić sobie na więcej, a kiedy lepiej zejść na drugi plan.

Mimo zmian w brzmieniu nieustannie wrzuca się was do worka z napisem „progresja”, a jest to określenie, które na przestrzeni lat straciło jeżeli nie cały swój sens, to sporą jego część, dlatego ciekawi mnie, co to właściwie dla ciebie znaczy: grać progresywną muzykę.

Dla mnie chodzi tu przede wszystkim o ciągły rozwój i wychodzenie z osławionej strefy komfortu. Nie jestem szczególnie zainteresowany dziwnymi sygnaturami czasowymi, graniem piosenek po kilkanaście minut każda, i tak dalej. Numer może być stosunkowo prosty i pozbawiony udziwnień – po prostu niech w jakiś sposób przesuwa granice tego, co robimy jako zespół.

Adam Gościniak

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas