“W muzyce nie ma żadnej magii” – wywiad z Cult of Luna

Dodano: 14.03.2023
Cult of Luna to zespół, który obecnie nie musi nikomu nic udowadniać. Ich post-metal jest rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków. Z racji trwającej europejskiej odnogi trasy promującej „The Long Road North” porozmawiałem z Johannesem Perssonem, który tłumaczy mi, że komponowanie muzyki to zwyczajna rzecz i że planowanie przyszłości dużo ułatwia.

Bywasz czasami niepewny?

Oczywiście, bo kto z nas nie bywa? To normalna sprawa, ale trzeba przezwyciężyć wątpliwości, osiągając postawiony wcześniej cel. Pojawiają się sytuacje, gdy niepewność dotyka mnie przy pracy zespołowej albo nawet w trakcie zwykłych, bardzo życiowych spraw, ale zauważyłem, że z roku na rok dzieje się to coraz rzadziej. Jestem w jakimś sensie spokojniejszy. Pozytywne efekty tego podejścia obserwuję na co dzień, ponieważ przy odpowiednim nastawieniu wszystko toczy się zgodnie z moimi założeniami, a ewentualne wpadki nie są czymś przerażającym, tylko wliczonym w ryzyko działania. 

Imponujące, bo niektórzy przez całe życie bezskutecznie próbują osiągnąć ten stan.

Wydaje mi się, że w moim przypadku może być to kwestia wieku. Pewnie brzmię banalnie, ale naprawdę tak jest. Im starszy jestem, tym mniej się przejmuję. Co prawda nie oznacza to osiągnięciu stanu permanentnej wyjebki, w żadnym wypadku. Gdy wiem, że mam przed sobą ważne zadanie, mogę napocić się jak biegacz, byleby tylko dać z siebie maksimum możliwości. Ale w przypadku małych rzeczy? Potrafię już machnąć ręką i nie stresować się byle czym, a już zwłaszcza sprawami, które nie mają na mnie zbyt wielkiego wpływu. Polecam, to dużo daje. 

Pytam, bo niepewność i brak odpowiedzi na wiele pytań zadawanych przez człowieka to stały element twórczości Cult of Luna, zwłaszcza na „The Long Road North”. Czy wydaje ci się, że wasza droga jest tajemnicza, bo nikt nie wie, kiedy i jak się skończy?

Zgadza się, ale to jest chyba najbardziej ekscytująca część bycia w zespole, czyż nie? Zajmujesz się tym całymi latami, inwestujesz w kapelę swoje życie, a jednak rutyniarstwo nie wypiera elementu przygodowego i ekscytacji, które towarzyszą nam już od czasów pierwszej płyty. Wydaje mi się, że nie jesteśmy najbardziej typowym zespołem metalowym. Nie znamy nawet samych siebie, a co dopiero naszych dalszych losów czy przyszłych ścieżek, jakimi może zaczniemy podążąć. Przykład? Ostatnio zebraliśmy cały skład w jedno miejsce, bo uznaliśmy, że warto pomyśleć nad planami na najbliższą przyszłość. Rozpoczęliśmy burzę mózgów i – zgodnie z przewidywaniami – każdy sypał mnóstwem świetnych pomysłów jak z rękawa.

Zastanawialiśmy się, dokąd powinniśmy zmierzać jako kapela, czy powinno wiązać się to z konkretnymi zmianami, czy wypadałoby coś zmienić, czymś wstrząsnąć. Kreatywność buzowała w każdym z nas i czuliśmy się bardzo miło. Wpadaliśmy na pomysły, o które same byśmy siebie nie podejrzewali, ponieważ jako grupa ludzi osiągamy dużo dobrych rzeczy. Uzupełniamy się wzajemnie i kochamy pracę zespołową. 

Co to znaczy, że nie znacie siebie?

To znaczy, że robimy wiele rzeczy podświadomie. Historyjka, którą przytoczyłem wyżej, miała pokazać, jak instynktownie działamy. Nie układamy biznesowego planu na kapelę w stylu: Ok, za dziesięć lat zagramy tu, a za pięć tu, sprzedamy tyle płyt, zrobimy dokładnie to i to – w żadnym wypadku. Może zabrzmię pretensjonalnie, lecz po prostu nie jesteśmy w stanie rozczytać naszych umysłów. Dlatego też lubimy element zaskoczenia. Nie ograniczamy się w żaden sposób, nie przesadzamy z analizowaniem różnych rzeczy i tyle. Może brzmię jak ktoś z bardzo lekkim podejściem, ale – jak już wspomniałem – nie chodzi o zlewanie zespołu, tylko o swobodę. 

Nie budzi to poczucia chaosu?

Niekoniecznie, bo jednak mamy parę lat na karku i wiemy, co spaja się z naszym gustem, więc gdy już wyłożymy wszystkie pomysły na stół, przeprowadzamy selekcję. Takie działanie jest bardzo rozumowe. Ustalamy kolejność wdrażania konkretnych idei w życie, a jeśli niektóre wydają się dyskusyjne, dajemy im odleżeć, jednocześnie zastanawiając się, czy może wypadałoby je zmodyfikować. Na szczęście nie jest to dla nas wielki problem, tylko solidna łamigłówka.

Zawsze mieliście tyle planów na podorędziu czy może w życiu zespołu dochodziło do momentów, gdy robiliście coś, nie zastanawiając się nad niczym – bez burzy mózgów i starannego opracowywania pomysłów?

Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji ani teraz, ani w przeszłości. Owszem, nie ograniczamy się i zawsze lubimy wnieść coś nowego do zespołu, ale odkąd pamiętam, jesteśmy maksymalnie pewni tego, co robimy. Nigdy nie weszliśmy do studia z zalążkiem dwóch czy trzech numerów, nie mając ukończonego materiału pod ręką i uznając, że jakoś to będzie. Może niektórym takie podejście pasuje, aczkolwiek wolimy stawiać na profesjonalizm. Nie marnujemy czasu swojego ani innych. Gdy czujemy, że mamy coś do powiedzenia, wtedy dopinamy wszystko na ostatni guzik i nagrywamy płytę, ale nie bawimy się w półśrodki. 

Ale nie wierzę, że zawsze działaliście tak samo. Gdy zakładaliście zespół, byliście nastolatkami, a więc życie w Cult of Luna to dla was podróż przez dorosłość.

Jeśli chodzi o niektóre sprawy, to zmieniło się u nas wiele, ale podejście jest identyczne. Choć początkowo – mimo planów i pewności siebie – działaliśmy trochę po omacku, bo był to dla nas nowy świat. Przykładowo: przed wydaniem pierwszej płyty zastanawialiśmy się, jaki materiał powinien na nią trafić. Gremialnie uznaliśmy więc, że powinniśmy po prostu nagrać wszystkie piosenki, jakie zdążyliśmy zebrać od momentu powstania Cult of Luna. Brzmi trochę chałupniczo, lecz niedługo później trafiliśmy do Earache i od tamtej pory bardzo mocno skupiamy się na właściwym wcieleniu wcześniej zebranych pomysłów w życie. Dobrze na tym wyszliśmy, bo już na przykład “The Beyond” jest ogromnym skokiem naprzód w porównaniu do debiutu. 

Ostatnio działamy nieco mniej ortodoksyjnie, ale aż do “Mariner” każdorazowo opracowywaliśmy bardzo sztywny koncept całego materiału, który chcieliśmy wydać. To dużo ułatwia, bo nie błądzisz, nie zastanawiasz się, co poszło nie tak, tylko doskonale wiesz, jakie zadania musisz wykonać. W związku z tym można powiedzieć, że obecnie zespół jest w trzecim stadium działalności. Na samym początku był chaos, później plany wydestylowane do granic możliwości, a dziś pozwalamy sobie na intuicję, oczywiście bez rezygnowania z uporządkowanego działania kompozytorskiego. Dokąd nas to zaprowadzi? Tego nie wie nikt.

Czyli przy tworzeniu “The Long Road North” poczuliście w sobie impulsy, których wcześniej nie doświadczaliście?

To pytanie, na które prawdopodobnie nie mogę odpowiedzieć, bo nigdy nie myślę, gdy piszę muzykę. Zawsze rozkminiam brzmienie i poziom moich kompozycji dopiero po fakcie. Kiedy jestem w trakcie procesu tworzenia, moja głowa jest pusta. Żadnych myśli, żadnego: Oj, może źle docisnąłem strunę? czy innych tego typu rzeczy. Czas na wszelkie wnioski przychodzi później. Gdybym siedział z gitarą i analizował każde tknięcie struny na bieżąco, prawdopodobnie nie napisałbym żadnej piosenki. Znacznie częściej dzieje się tak, że myślę o jakimś fajnym riffie, a następnie siadam z gitarą i wyłączam się.

Dziennikarze i fani są święcie przekonani, że proces tworzenia w Cult of Luna musi być wyjątkowo uduchowiony, ale czy rzeczywiście tak jest? Bo w twoich wypowiedziach dostrzegam przede wszystkim rozsądek.

Moim zdaniem mówienie o komponowaniu muzyki w tonie duchowych poszukiwań i innych takich to zwyczajnie metoda na zdobycie dodatkowego rozgłosu. Może wysnuwam dosyć ostre wnioski, ale tak uważam. Za muzyką nie stoi żadna magia i choćbyś starał się z całych sił, to wciąż będzie tylko muzyka, a nie żaden bufor między rzeczywistością i nieznanym ludzkości światem. 

Czyli ci, którzy uważają, że do tworzenia motywuje ich jakaś tajemna moc albo energia, oszukują siebie?

Moim zdaniem to pic na wodę. Co rozumiemy przez ten uduchowiony aspekt i jakieś poszukiwania czegoś tam? Nie stoi za tym żadne znaczenie czy nawet konkretne wytyczne. Powtórzę: w muzyce nie ma żadnej magii. Zbierasz ludzi, tworzycie coś razem – albo robisz to sam. Nie widzę powodu, by dorabiać do tego jakąś wielką filozofię. Od The Beatles przez Black Sabbath aż po black metal: nikt z tych artystów nie chodził z różdżką po sali prób. Spotykali się, by pisać piosenki, w dalszej kolejności wydawali je i tyle.

Ale co jeśli pozostali artyści czują inaczej niż ty? Jestem w stanie przychylić się ku twojej tezie, aczkolwiek może jest w tym jakieś drugie dno, którego obaj nie dostrzegamy?

Pozwól, że doprecyzuję: absolutnie nie wykluczam, że artyści czują coś wielkiego w sobie, gdy tworzą muzykę. Jeśli tak jest, to życzę samych sukcesów. Po prostu chcę przekazać, jak zwyczajnie wygląda ten proces w rzeczywistości. Nie ma żadnego wchodzenia w inne wymiary czy opuszczania własnego ciała. 

W takim razie, co tobie daje ten proces?

Chyba radość, bo głównie o to chodzi. Tworzę muzykę, którą lubię, więc zrobienie czegoś w dobry sposób daje mnóstwo satysfakcji. 

Myślisz, że romantyzowanie muzyki i pracy nad nią pomaga twórcom w stawaniu się jeszcze lepszymi?

Nie wiem, bo tego nie robię, co zresztą chyba zauważyłeś. (śmiech) Ludzie często potrafią idealizować i nadawać jakieś wielkie znaczenie nawet nagrywaniu muzyki w studiu, co jest prawdopodobnie najnudniejszą rzeczą na świecie. Dalej dostaję dużo pytań, czy na przykład dany efekt gitarowy i jego brzmienie spowodowały, że poczułem jakieś natchnienie czy inne takie… A w życiu! Po prostu siedziałem i bawiłem się ustawieniami, a jeśli coś po modyfikacji zabrzmiało fajnie, to super. 

Kiedy zaczynaliście karierę, post-metal był gatunkiem nieoczywistym i wielowymiarowym, ale z biegiem lat stał się po prostu metalową wariacją na temat post-rocka. Nie dziwi cię to, że mało jest w tym nurcie zespołów pokroju waszego, które próbują nieustannie wymyślać się na nowo?

Nie jestem zdziwiony w żaden sposób. Gatunek poszedł w swoim kierunku i tyle. Może tak musiało być. Nie zamierzam nikogo osądzać i strzelać opiniami, że coś jest obiektywnie słabe. Mówiąc szczerze, to dość trudno mi zdefiniować ten nurt. Pierwszy raz zetknąłem się z nazywaniem czegokolwiek post-metalem jakoś w 2005 roku i rozumiałem, dlaczego tak jest, ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia od samego początku. Piszemy muzykę po swojemu i nie próbujemy wpisywać się w żadne ramy stylistyczne. Niech ludzie definiują ją, jak im wygodnie.

Kiedyś powiedziałeś, że Cult of Luna prędzej czy później nagra słaby album, ale chyba wam jeszcze do tego daleko, prawda?

Kto wie, może w końcu nagramy coś słabego? Nigdy nie uważałem, że jesteśmy bezbłędni czy nieomylni. Kiedyś pewnie zaliczymy jakąś wpadkę albo zniżkę formy. Kiedy słucham “The Long Road North”, wiem, że to nasz najlepszy album. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołamy go przebić, więc czas pokaże, jak to będzie.

Łukasz Brzozowski

zdj. Chad Michael Ward

„The Long Road North” oraz pozostałe wydawnictwa Cult of Luna możecie nabyć TUTAJ

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas