„Perkusistów jest zawsze za mało” – wywiad z Hellripper

Dodano: 20.03.2023
Jeśli do tej pory ktoś traktował projekt Jamesa McBaina jako sezonową rewelację, świeżo wydana „Warlocks Grim & Withered Hags” powinna skłonić go do zmiany zdania – tym bardziej, że za znaczącym poszerzeniem brzmieniowego arsenału absolutnie nie idzie tu stępienie black/thrashowego ostrza, z którego Hellripper słynął już wcześniej.

Pamiętam, że kiedy robiliśmy nasz pierwszy wywiad – to był akurat mailer – dostałem od ciebie odpowiedzi dosłownie kilka godzin po wysłaniu pytań. To chyba dobry pretekst, żeby zapytać, czy samodzielnie ogarniając taki projekt, jak Hellripper, i to na wielu płaszczyznach, często dość odległych od samego grania muzyki, jesteś w ogóle w stanie oddzielić ten zespół od całej reszty swojego życia?

To dziwna kwestia, bo ten zespół to dla mnie praca na pełen etat, ale ze względu na naturę tej pracy nie jestem w stanie zajmować się nią w stałych godzinach, od 9 rano do 5 po południu, jak w biurze. Jestem w pracy odkąd się obudzę aż do pójścia spać. Czasami zdarzy się poranny wywiad, taki jak ten, albo coś, co trzeba ogarnąć późną nocą, bo kontaktuję się też z ludźmi z zupełnie innych stref czasowych, typu USA czy Australia. Zajmuję się Hellripper – albo szerzej, muzyką – właściwie bez przerwy. Zatem tak, w pewnym sensie ten zespół JEST moim życiem. Nie mam z tym problemu, bo kocham muzykę i praktycznie wszystko, co robię, jest z nią w jakiś sposób związane. Jeśli nie słucham cudzej muzyki, to piszę nowe riffy albo coś nagrywam. Albo oglądam jakieś muzyczne dokumenty. Ciężko oddzielić to wszystko od reszty mojego życia, ale nie przeszkadza mi to, bo właśnie w taki sposób najbardziej lubię spędzać czas. Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, to było zaraz po wydaniu „The Affair of the Poisons”. Od tego czasu zespół jeszcze się rozrósł. Zwłaszcza przez ostatnie kilka miesięcy, w okolicach premiery nowej płyty, nie mogłem narzekać na nudę. Ale to wszystko wydarzyło się naturalnie, nie było żadnego wielkiego przełomu, raczej powolny, organiczny rozwój.

Przez większość czasu taki styl życia ci odpowiada, bo sam go sobie wybrałeś. Nigdy nie bywasz nim zmęczony?

Jasne, że tak. Na szczęście zawsze mogę pojechać na kilkutygodniowe wakacje i trochę się od tego oderwać. Ale nie chciałbym jakoś gloryfikować swojego wysiłku, bo tak jak wspomniałem, niczym się on nie różni od jakiejkolwiek innej pracy. Bywam zmęczony, ale gdyby nie muzyka, to naprawdę nie wiem, co innego mógłbym robić w życiu. I nawet kiedy próbuję odpocząć od Hellripper, to zwykle wytrzymuję maksymalnie jeden dzień, a później zaczynam się zastanawiać, co by tu zrobić nowego. (śmiech)

Przed założeniem Hellripper grałeś w kilku regularnych zespołach, ale bardzo szybko doszedłeś do wniosku, że wolisz działać w pojedynkę. W sumie dlaczego? Byłeś zmęczony pracą w grupie i koniecznością chodzenia na kompromis, czy po prostu w jednoosobowym projekcie dostrzegłeś dla siebie większe pole do popisu?

To o tyle zabawne, że odkąd pamiętam, chciałem grać w prawdziwym zespole. Jeszcze w liceum non stop byłem zajęty szukaniem ludzi, którzy chcieliby tego samego, ale szło mi dość opornie. Zwłaszcza jeśli chodzi o perkusistów. Myślę, że może się z tym utożsamić chyba każdy, kto kiedyś był w takiej sytuacji jak ja. Perkusistów jest zawsze za mało. W końcu udało nam się zebrać jakiś skład i zaczęliśmy grać crust punka. Jednocześnie gdzieś na boku założyłem sobie speed metalowy projekt. Nie znałem absolutnie nikogo, kto byłby zainteresowany graniem takiej muzyki. Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem na poważnie słuchać Toxic Holocaust, Midnight, Darkthrone i innych tego typu zespołów. Gro z nich to były właśnie jednoosobowe projekty. Dotarło do mnie, że ja też mógłbym robić coś takiego sam, bez pomocy z zewnątrz.

Poszedłem w tym kierunku, ale początkowo robiłem to na boku i bez żadnych oczekiwań. Chciałem nagrać ep-kę, wrzucić ją na bandcampa i tyle; liczyłem się z tym, że posłucha jej może kilku znajomych z lokalnej sceny. Ale kiedy już ją nagrałem, doszedłem do wniosku, że taki sposób pracy nad muzyką daje mi znacznie więcej satysfakcji. Mogę robić co chcę, jak chcę i w jakim tempie mi pasuje. Czyli generalnie mogę wszystko. A poza tym, że czułem się w tym lepiej, to okazało się, że Hellripper szybko zyskał większy rozgłos niż moja punkowa kapela. Odszedłem z niej i skupiłem się w 100% na Hellripper. To wszystko stało się bardzo naturalnie. I jasne, praca w pojedynkę ma swoje zalety i wady, ale na razie zalety przeważają. Jak dotychczas jest super i nie chcę niczego zmieniać.

Ale chyba nie zawsze kurczowo trzymasz się własnego zdania, bo powiedziałeś kiedyś, że jeśli masz moment zawahania, zdarza ci się prosić o opinię ludzi ze składu koncertowego Hellripper.

Tak, albo dziewczynę, znajomych czy ludzi z labelu. Dobrze dostać opinię z zewnątrz. To niewątpliwy plus pracy w kilkuosobowym zespole, gdzie jest więcej opinii i punktów widzenia. Z nim wiąże się też spory minus, bo każdy sądzi, że to jego opinia jest najlepsza i właśnie ona powinna być wzięta pod uwagę. (śmiech) W swojej obecnej sytuacji lubię to, że mogę zapytać kogoś o zdanie, ale później sam decyduję, czy się nim przejmę. Świeża perspektywa niewątpliwie się przydaje – czasami siedzisz nad daną płytą po kilka lat, słyszałeś te numery setki albo tysiące razy i zdrowy dystans do nich dawno zdążył się gdzieś zatracić. Czasami potrzebuję się do kogoś odezwać tylko po to, by usłyszeć, że nie oszalałem i że utwory, nad którymi siedzę, rzeczywiście są dobre. Doceniam szczere opinie, nawet te negatywne. Ale ostatecznie to ja decyduję, co trafi na płytę, a co nie. 

Czasem widzę takie opinie, że w jednoosobowych projektach łatwo o powtarzalność, za to ciężej wymyślić siebie na nowo. Zgadzasz się z tym?

To zależy. Wiadomo, że więcej osób w zespole równa się większej ilości różnych inspiracji. Zwłaszcza kiedy jedna osoba słucha punka, a druga jazzu. Ale taka różnorodność niekoniecznie musi przynieść dobre rezultaty. Zgadzam się z tym, że w jednoosobowym projekcie czasem ciężko o zróżnicowanie. Ostatecznie to tylko ty, twój gust i twoje inspiracje. Jednocześnie mogę się wypowiedzieć na przykładzie nowej płyty. Jestem osobą, która ma dość szerokie horyzonty. Słucham praktycznie wszystkiego. Tym razem chciałem trochę poeksperymentować, odejść na parę kroków od tej pierwociny Hellripper. Spróbować wsadzić do tej muzyki wpływy, które wcześniej absolutnie nie miały w niej miejsca: The Beatles, The Doors, The Eagles, Billy Strings, Stray Cats, Alice In Chains… tego rodzaju rzeczy. To, że jesteś w zespole sam, nie musi stanowić ograniczenia; zależy, jak do tego podejdziesz. Wychodzę z założenia, że każde rozwiązanie jest dobre, jeśli tylko służy piosence. Jeśli masz szeroki gust jako słuchacz, możesz później przełożyć to także na własną muzykę. I myślę, że na nowej płycie udało mi się to osiągnąć. No, na pewno w większym stopniu niż w przypadku poprzednich nagrań Hellripper.

Ale przecież kiedy je nagrywałeś, byłeś tą samą osobą i miałeś pewnie równie szeroki gust co teraz. Wtedy się ograniczałeś?

Pewnie można to tak ująć. Zmieniły się po prostu moje cele. Do tej pory, zwłaszcza na tych najwcześniejszych nagraniach Hellripper, chciałem grać czysty gatunkowo black/speed/thrash. Bez żadnych naleciałości. Więc tak, w pewnym sensie się ograniczałem. Miałem jasną i prostą wizję tego, co chcę grać. Teraz ta wizja wygląda już trochę inaczej. Co prawda szczerze wierzę w to, że w procesie twórczym zawsze musisz nałożyć na siebie jakieś ograniczenia, w innym razie będziesz bez końca błądził od jednego pomysłu do drugiego. Przynajmniej u mnie tak to działa – muszę pracować w określonych ramach. Ale tak, tym razem chciałem coś zmienić i tych ograniczeń było jakby mniej. Planowałem, że fundament brzmienia Hellripper pozostanie bez zmian, ale dołożę do niego więcej wpływów, których do tej pory tu nie było. Gdybym tego nie zrobił, pewnie w końcu poczułbym znudzenie chodzeniem w kółko. Cele zmieniają się z płyty na płytę, ale na końcu zawsze najważniejsza jest piosenka – nieważne, czy to punkowa miniatura na dwóch riffach, czy dziesięciominutowy numer z progresywnymi zapędami.

Trzecia płyta Hellripper jest zarazem pierwszą, na której pojawiają się – nazwijmy to – folkowe naleciałości. Brakuje ci w metalu większego nacisku na te lokalne” elementy brzmienia?

Czy brakuje? Niektóre sceny z przeszłości po prostu miały w sobie coś charakterystycznego, inne niekoniecznie. Słuchając zespołów drugiej fali BM wiesz, skąd są i co grają. Tak samo jest ze szwedzkim death metalem. Jeżeli chodzi o użycie tradycyjnych instrumentów, niektóre gatunki pasują do tego lepiej niż inne. Łatwiej o urozmaicenie brzmienia w ten sposób, kiedy grasz np. folk, heavy, czy prog. W przypadku thrash czy death metalu nie ma zbyt wielkiego pola manewru. Odwołania do szkockiej kultury, które pojawiają się na „Warlocks Grim & Withered Hags”, pojawiły się tam same. Dudy idealnie wpasowują się w numer tytułowy z tą swoją melodią rodem z płyt Iron Maiden z wczesnych lat dwutysięcznych. Są tam na swoim miejscu. Gdyby było inaczej, gdyby nie pasowały, na pewno nie forsowałbym tego pomysłu na siłę, tylko po to, żeby były. To jest to, o czym już mówiłem: liczy się dobra piosenka. Jeżeli dane rozwiązanie stanowi dla niej wartość dodaną, nie zawaham się z niego skorzystać. Jeśli nie – nic na siłę. Nie będę robił czegoś tylko dlatego, że mogę to zrobić.

Adam Gościniak

zdj. materiały Hellripper

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas