O co chodzi Dave’owi Ellefsonowi?

Dodano: 27.06.2023
Jeszcze kilka lat temu Dave Ellefson miał u stóp cały świat. Był najbardziej rozpoznawalną figurą w Megadeth zaraz obok Dave’a Mustaine’a. Cieszył się szacunkiem fanów, a jego partie basu do tej pory uchodzą za jedne z lepszych w historii thrash metalu. Niestety, w 2021 roku kariera muzyka zatrzęsła się w posadach, ale czy od tamtego czasu doszło do poprawy sytuacji?

Gwoli przypomnienia: 24 maja 2021 r. Megadeth poinformował o zakończeniu współpracy z Davem Ellefsonem. Rzecz nagła i niespodziewana – powodem wydalenia basisty z zespołu okazały się opublikowane w internecie nagrania spotkań online, podczas których on i jego kochanka masturbowali się. Z brzegu sytuacja sprawiała wrażenie niesmacznej, lecz niekoniecznie skandalizującej, czego nie można było stwierdzić po wejściu w problem nieco głębiej.

Po pierwsze: osoba, która uczestniczyła we wspomnianych spotkaniach online z muzykiem, miała wówczas 17 lat. Po drugie: Ellefson był (i wciąż jest) żonaty. Po trzecie: artysta od lat opowiadał o odnalezieniu Boga, co przypieczętował muzyczną służbą w kościele Shepherd of the Desert Lutheran Church w Scottsdale oraz chęcią uzyskania statusu pastora. Czy w związku z tymi informacjami Mustaine wyrzucający niegdysiejszego kolegę z kapeli niemalże od razu po wybuchnięciu skandalu zostaje usprawiedliwiony? Zdania są podzielone i choć rozstanie obu Dave’ów faktycznie przebiegło wyjątkowo szorstko, to jednak spodziewanie się innego rezultatu byłoby bezsensowne. Megadeth w 99% skupia się na Mustainie, więc jeśli ktoś niebędący Mustainem negatywnie wpływa na reputację kapeli, zostaje odcięty. Tak było w latach 80., kiedy formacja co chwile przechodziła roszady personalne, tak było z Nickiem Menzą – rzekomo okłamującym rudowłosego lidera odnośnie swojego stanu zdrowia – i tak było również z Ellefsonem. Brutalne rozwiązanie, bez dwóch zdań, ale biznes pozostaje biznesem. Nie ma w nim miejsca na sentymenty i przyjaźnie, przynajmniej z takiego założenia wychodzi frontman Megaśmierci.

DUŻO PRACY, DUŻO KAPEL, JESZCZE WIĘCEJ MEMÓW

Na następstwa nieoczekiwanego skandalu z Ellefsonem w roli głównej nie trzeba było długo czekać. Metalowy światek zalała (przepraszam za średni dobór słownictwa) fala newsów, a śmiechom nie było końca. Eks-basista Megadeth stał się obiektem niezbyt wysublimowanych dowcipów i po dziś dzień przy losowej wzmiance na jego temat łatwo o lawinę żartów nawiązujących do wspomnianej sytuacji. O dziwo muzyk dosyć przytomnie zareagował na szum dookoła siebie, mając świadomość, że obrażanie się na internautów i wchodzenie z nimi w dyskusje to zły pomysł. Co prawda wywiady, w których artysta bardzo dogłębnie przedstawiał całą aferę z własnej perspektywy, nie pomagały, bo temat właściwie pozostaje nie do wybronienia, ale to już inna sprawa.

W związku z tym – aby udowodnić swoją kreatywność i umiejętność radzenia sobie poza macierzystą kapelą – Dave zaangażował się w wiele projektów pobocznych. Miał ich kilka jeszcze w czasach gry w Megadeth (by wspomnieć choćby o supergrupie Metal Allegiance), ale dopiero po feralnym wydarzeniu z 2021 r. zaangażował się w kilka składów jednocześnie z pełną parą. Niektóre z nich działają dosyć sporadycznie, wyskakując raz na jakiś czas (choćby The Lucid czy Ellefson-Soto), aczkolwiek w tej gęstwinie nazw najwięcej uwagi zwracają Kings of Thrash oraz Dieth. Dlaczego? Pewnie dlatego, że obecnie basista inwestuje w nie sporo czasu, ale nie tylko.

KRÓLOWIE THRASHU? NAWET NIE KRÓLEWICZE

Działalność Dieth jest w pełni zrozumiała i w pewnym sensie budzi podziw. Nie każdy scenowy weteran, który zasmakował występów na sportowych halach czy stadionach, ma w sobie skromność i odwagę, by restartować karierę w niewielkich klubach. Dodatkowo muzyk nie opiera kapeli o znane nazwiska, nie zrobił z niej galerii dogasających gwiazd. Bo owszem, Michał Łysejko (znany głównie z Decapitated) i Guilherme Miranda (mający w CV m.in. Entombed A.D.) anonimami na scenie metalowej nie są, ale kojarzy się ich głównie w gatunkowym podziemiu. Żaden z nich nie dotarł do poziomu popularności, którą cieszył się Ellefson w Megadeth, co potwierdza, że chodzi tu o jakość piosenek, a nie o powszechnie kojarzone osobistości.

Sytuacja z Kings of Thrash wygląda już dużo mniej zachęcająco i właściwie trudno zrozumieć, dlaczego ktoś powołał tę inicjatywę do życia na więcej niż jeden występ. W skład rzeczonego projektu prócz Ellefsona wchodzi Jeff Young, a gościnnie pojawiał się w nim również Chris Poland. Do tego mamy także Freda Achinga za zestawem perkusyjnym i Chaza Leona obstawiającego wokal do kompletu z gitarą rytmiczną. Problem polega na tym, że nazwa projektu i dobór repertuaru koncertowego wyglądają na średnio dopasowane. Dwaj ostatni artyści wymienieni parę linijek wyżej są właściwie nieznani (zwłaszcza Leon, który poza Kings of Thrash terminował tylko w kapeli Absolution, zapomnianej chyba nawet przez jej członków). A co z Youngiem i Ellefsonem? Ich sytuacja wygląda jeszcze bardziej groteskowo, ponieważ podczas występów ogrywają wyłącznie materiał z pierwszych trzech płyt Megadeth. Można by pomyśleć, że nic dziwnego, mają do tego pełne prawo, ale jeśli przeanalizujemy ich wkład w powstawanie tychże, trudno powstrzymać się od uśmiechu.

Nie wątpię w jakościowe pomysły kompozytorskie bohatera tego tekstu, ale Dave Mustaine chyba nie ufał mu w stu procentach. Jedyna płyta Megadeth z lat 80., przy której Ellefson miał cokolwiek do powiedzenia jako twórca, to “So Far, So Good… So What?!” – oznaczono go na niej jako współautora łącznie czterech utworów. Pomagał w pisaniu tekstów do “Mary Jane” oraz “In My Darkest Hour” i w tworzeniu muzyki do “Liar” w pakiecie z “Hook in Mouth”. Liczby nie kłamią: jest tego niewiele.

Jeszcze mniej korzystnie prezentuje się Jeff Young, który zagrał wyłącznie na rzeczonym “So Far, So Good… So What!”, nie uczestnicząc w komponowaniu żadnej piosenki. Przy takim stanie rzeczy trudno nie uznać nazwy Kings of Thrash za przestrzeloną. W końcu kryje się pod nią przede wszystkim dwóch eks-muzyków bardzo dużej kapeli, prezentujących w znacznym procencie piosenki napisane przez człowieka, który wyrzucił ich za burtę. Sami zainteresowani tłumaczą, że idea projektu jest inna, że te piosenki stworzono po to – tu cytat z Ellefsona – by grać je w małych, ciasnych lokalach, gdzie kontakt z publiką jest namacalny, ale chyba mało kto wierzy w takie wyjaśnienia. 

Najwidoczniej niektórzy twórcy nie mają problemu z wybujałym ego, a ostatnie doniesienia głoszą, że Kings of Thrash planują nagrywanie autorskiego materiału – być może nawet oddalonego od thrashu – więc może zrobić się jeszcze ciekawiej. Jak zresztą widać, poniższa próbka ich umiejętności w warunkach koncertowych dowodzi, że Dave Mustaine może spać spokojnie, bo byli koledzy raczej nie oferują wyjątkowo pamiętnego show.

DAVE, JUŻ WYSTARCZY!

Ktoś mógłby uznać, że formowanie Kings of Thrash okazało się nie najlepszym ruchem w wykonaniu Ellefsona, ale mimo wszystko nie warto stawiać na muzyku krzyżyka tylko ze względu na to. Niestety, w ostatnim czasie tych niefortunnych ruchów pojawiło się znacznie więcej. Były basista Megadeth w najświeższych wywiadach bardzo chętnie piętnuje Mustaine’a, krytykuje różne etapy jego działalności, a nawet uderza jak obuchem, uznając, że koncertowa kondycja Megaśmierci od kilku lat pozostaje daleka od ideału. Z drugiej strony w jednej z niedawnych rozmów ten sam Ellefson przyznaje, że gdyby poproszono go o powrót do składu kapeli, nie zawahałby się nawet na chwilę.

Czy skupianie dużej części uwagi na Megadeth w wywiadach udzielanych z okazji promocji świeżej płyty Dieth to konieczność? Czy nie kojarzy nam się to właśnie z Mustainem, który najpewniej do swoich ostatnich dni – mimo ogromu osiągniętych sukcesów – będzie rozwodził się nt. Metalliki i tego, że został z niej wyrzucony? Lepiej nie iść tą ścieżką. Niech muzyka przemówi za siebie.

CO DALEJ?

Trudno powiedzieć, jak będą wyglądały najbliższe lata Dave’a Ellefsona. Artysta udziela się w paru projektach jednocześnie, za co oczywiście szacunek, ale czy będą to projekty tak przełomowe, jak choćby Fantomas czy Mr.Bungle w przypadku Mike’a Pattona? Póki co wiele wskazuje na to, że muzyk usilnie próbuje przekonać fanów Megadeth o swojej przydatności, lecz jeszcze długa droga przed nim. Na headlinerskie występy Dieth przychodzi po kilkadziesiąt osób, na Kings of Thrash niewiele więcej. 

Dlatego też życzę Dave’owi odrobiny samorefleksji i wyboru odpowiednich ścieżek dalszej kariery. W końcu głupio by było, gdyby ktoś, kto zagrał ikonicznie intro do sztandarowego hitu Megadeth “Peace Sells”, nagle sczezł na śmietniku historii. To się po prostu nie godzi.

Łukasz Brzozowski

zdj. Christophe Gateau

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas