Scalp – „Black Tar”: Brak złamanych kości, ledwie parę siniaków

Dodano: 07.02.2023
Od paru lat grupy krzyżujące death metal, hardcore punk i crust gromadzą coraz więcej fanów w USA, a Scalp jeszcze do niedawna był jedną z nich. Czas przeszły jest tu zasadny, bo przy okazji „Black Tar” Amerykanie jadą na resztkach paliwa, choć debiutancka EP-ka z 2020 roku sugerowała, że dopiero się rozpędzają.

Nie chodzi o to, by wyzłośliwiać się na zespole, który zaliczył pierwsze potknięcie, bo problematyczny jest też nurt, w jakim tworzy – z góry wtórny i cechujący się raczej krótkim terminem przydatności do spożycia niż potencjałem na coś ponadczasowego. Death metal w mariażu z hardcorem i crustem przypomina nieco black metal usilnie łączony z tymi samymi gatunkami mniej więcej dekadę temu. Na papierze wszystko wyglądało skutecznie, a konfrontacja z rzeczywistością okazała się bolesna. Sam pomysł jest w założeniu czymś na piątkę z plusem, lecz gorzej z jego realizacją w przypadku lwiej części przedstawicieli, którzy ochoczo wpadają do gatunkowego getta i już się z niego nie wydostają. Scalp na “Black Tar” wpada w identyczny schemat, mimo że “Domestic Extremity” zadawało ciosy tam, gdzie trzeba. Co poszło nie tak? Kalifornijczycy wjechali na scenę, narobili hałasu, lecz nie potrafili należycie rozwinąć własnej formuły. To poprawne piosenki, czasami nawet nieźle urozmaicone, ale stojąca za nimi formuła została do wyczerpana – nawet salwa blastów czy rozwrzeszczany wokalista za bardzo nie pomagają.

Zaczyna się obiecująco – od budowania napięcia jak u Hitchcocka w tętniącym od napięcia intro. Niby nic, niby co drugi metalowy skład przerabiał to już na demówkach, choć nawet w tak niepozornym drobiazgu słychać, że Scalp próbują coś zmienić i pokazać, że stać ich na nieco więcej niż opanowane do perfekcji mordobicie. W ciągu nieco ponad dwunastu minut grupa dorzuca do swojego arsenału znacznie więcej breakdownów czy groove’u nie tylko podkreślającego, ale czasami wręcz zastępującego rozjuszony death metal/hardcore, który wcześniej uprawiała. Niestety zespół nie posiada wystarczająco wiele środków, by móc złapać słuchacza od innej strony i utrzymać jego uwagę. Metalcore’owe walce w średnim tempie czy powracające riffy ze strzępami melodii brzmią na niedopracowane i zrobione raczej po to, by usilnie coś komuś udowodnić, a nie schlebiać przede wszystkim sobie. Co najgorsze, cierpi na tym też nadrzędna wartość muzyki formacji z Orange County, czyli niczym nietłumiona agresja – tutaj wyjątkowo zduszona. Choć czasem bywa naprawdę dobrze. W takim “Jesus Is God” skład bardzo sprawnie przeskakuje z ataku blastami i punkowym death metalem w oparte na motorycznej rytmice, rozbujane partie bliskie choćby Fuming Mouth. Świetnie sprawdza się też ultrakrótki “Pollute”, a więc niespełna czterdzieści sekund pełnej dziczy z potencjometrem ustawionym poza skalę, aczkolwiek numery typu “Endless Relapse” przelatują jak kometa. Technicznie dobre, ale pozbawione hooków czy – jak mawiają Anglosasi – streamlined songwritingu, który ewidentnie pasowałby do zmian stylistycznych obieranych przez Scalp.

Najnowszy Scalp to poważne oznaki wyczerpania formuły, a dokąd iść dalej nie wiedzą pewnie nawet sami członkowie kapeli. Życzę im pomysłowości, bo “Black Tar” nie ma w sobie zbyt wiele z przemocy. To raczej zabawa w piaskownicy, z której wraca się bogatszym wyłącznie o parę siniaków.

Łukasz Brzozowski

(No Time Records)

zdj. materiały promocyjne zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas