Ponura jesień pod rękę z Katatonią

Dodano: 20.10.2022
Katatonia już od wczesnych lat 90. pozostaje wierna depresyjnej ścieżce. Czas mija, styl ewoluuje, a oni wciąż swoje – dojmujący smutek, który przeżywa każdy z nas. Z tej okazji sprawdźcie pięć numerów szwedzkiej kapeli w sam raz na jesienne dni. Być może część z nich usłyszycie na koncercie w Stodole w 24 stycznia przyszłego roku!

„Day” („Brave Murder Day”)

W 1996 roku Katatonia miała sobie i światu dużo do udowodnienia. Po wydanym trzy lata wcześniej „Dance of December Souls” zespół rozpadł się, a powrót miał oznaczać nie tylko osiągniętą stabilność na poziomie personalnym w składzie, ale i nowe otwarcie. Zawiesisto-transowy death/doom z gotyckimi wtrętami tu i tam był czymś wyjątkowym na swoje czasy, bo dalekim od piosenkowej formy, skupionym na eksplorowaniu mantrycznych zagrywek zamiast zgapiania tego, co robiło choćby Paradise Lost. W tej jednolitej gęstwinie „Day” jawił się jako numer z innej planety. Przesteru brak, w jego miejscu przede wszystkim ocean gitar zatopionych w reverbie i echa Slowdive, którego naówczas panowie słuchali wyjątkowo często. Jest to też pierwszy kawałek sztokholmskiej załogi, w którym Jonas Renkse śpiewa czystym głosem, a jego niepewność oraz balansowanie na granicy fałszu tylko podkreślają skrajną emocjonalność, będącą tu nadrzędnym atutem.

„Lacquer” („City Burials”)

„City Burials” to album, który z „Brave Murder Day” dzielą 24 lata różnicy, ale nowe otwarcie pozostaje tu punktem wspólnym. Oczywiście na nieco innych zasadach. To miał być triumfalny powrót Katatonii do żywych po krótkim zawieszeniu działalności i dobrze przyjętej trasie wspominkowej z okazji dziesiątej rocznicy wydania „Night Is the New Day”. Niestety jeszcze przed premierą świat pogrążył się w pandemicznym marazmie, a wielkie plany koncertowe trzeba było odłożyć na później. W związku z tym ponury charakter krążka świetnie oddawał rzeczywistość zastaną tu i teraz, a „Lacquer” wybijał się pod tym kątem najlepiej. Ten kawałek to inna Katatonia od tego, z czego ich znamy. Nie ma tu pompowanego melancholią metalu progresywnego, nie ma nawet gitar. Utworem rządzi prosty trip-hopowy beat i prowadzące warstwę melodyczną smyczki, a Jonas Renkse niczym za czasów „Last Fair Deal Gone Down” wypluwa duszę na wierzch i rozedrganym głosem opowiada o tym, jak to jest uciekać przed nieuniknionym losem. Tuszowanie emocji? Brak. Wszystkie zostały wyeksponowane bez grama wstydu.

„Gone” („Discouraged Ones”)

„Discouraged Ones” jest być może najważniejszą płytą Katatonii. To właśnie na niej oficjalnie zerwali z metalem ekstremalnym, podmienili logo i wyrzucili przeszłość do kosza. Z dnia na dzień przeistoczyli się w zespół, który proponował rocka gotyckiego o nietypowych proporcjach, bo zmieszanego nawet z grungem czy alt-rockiem lat 90. Sami muzycy nie przepadają za tą płytą i można ich zrozumieć. Niedoskonałe brzmienie, dwa przejścia perkusji na numer czy jednowymiarowa struktura numerów mogą odrzucić, ale to właśnie atmosfera broni płytę, pozwala wybaczyć wszelkie mankamenty. W nietypowym tyglu inspiracji i aspiracji łatwo wyróżnić jednak szczyt smutku, który przypada na „Gone”. Ten wręcz miniaturowy numer już na starcie dobija tekstem o zniknięciu bliskiej osoby w momencie, gdy potrzeba jej najmocniej, a wieńcząca całość rozciągnięta melodia tylko podbija poziom bezradności. Przeżycie bliskie katharsis? Jak najbardziej. Wielu fanów przyznaje, że to właśnie na tym wydawnictwie Szwedzi trafili do ich serc najmocniej i trudno się tym deklaracjom dziwić.

“The Racing Heart” (“Dead End Kings”)

Tytuł “Dead End Kings” nie tylko ładnie brzmi, ale i sprawnie opisuje punkt, w którym znalazła się Katatonia komponując materiał na rzeczony krążek. Można uznać, że zespół w jakiś sposób doszedł do ściany, a w estetyce smutnych piosenek na pograniczu gotyckiego rocka i metalu powiedział wszystko. Receptą na odświeżenie stylu okazało się wzmocnienie potencjometru wpływami prog metalu. Fani oldschoolowego stylu Szwedów obrażali się na obrany kierunek, choć ci nowi – z reguły zasłuchani w Opeth czy Porcupine Tree – nie mieli nic przeciwko wolcie stylistycznej, a zespół skorzystał na tym, notując coraz większe zwyżki popularnościowe czy komercyjne. Oczywiście można ubolewać nad tym, że ulubiona kapela gra coś innego niż z reguły, lecz to bez sensu, ponieważ “Dead End Kings” to powietrze wpuszczone do nieco zatęchłej już formuły oraz odwołania do przeszłości zrobione ze smakiem. “The Racing Heart” to porażający emocjami numer, który spokojnie mógłby znaleźć się na “Last Fair Deal Gone Down” i który z miejsca wszedł do panteonu katatonicznych klasyków. Kawałek zbudowano w oparciu o złoty schemat wyjątkowo lubiany przez Szwedów: stopniowane napięcie w zwrotce (smyczki i pastelowe beaty w tle narastające krok po kroku) oraz eksplozja serca w refrenie przebojowym, poprowadzonym świetną melodią i tak pesymistycznym, jak tylko ten zespół potrafi. Królowie martwego zaułka pełną gębą.

“I Am Nothing” (“Tonight’s Decision”)

Katatonia prawdopodobnie nigdy nie doczekała się swojego “Enter Sandman” czy “Nothing Else Matters” (bo jednak “July” i “My Twin” nie mają aż takiej siły rażenia w porównaniu do ich pozostałych piosenek), ale posiada w asortymencie parę hitów, które zanuci każdy fan obudzony nad ranem. “I Am Nothing” należy do tego zaszczytnego grona nie tylko ze względu na prawie karykaturalny – nawet biorąc pod uwagę standardy tej kapeli – tytuł. Ten utwór (podobnie jak i całe “Tonight’s Decision”) stanowił dowód na wielkość Katatonii i oswojenie się z nowymi realiami. Zespół na dobre zadomowił się w posępnym rocku, zaskakiwał coraz odważniejszymi pomysłami kompozycyjnymi, a jednocześnie nie rezygnował z klasowego mroku, w którym specjalizował się latami. Wspomniane “I Am Nothing” wyróżnia się na tle reszty krążka przede wszystkim przebojowością. Refren z wokalem podporządkowanym gitarowej melodii i deklaracją o byciu nikim już na dobre przeszły do historii. To są właśnie najwyższe loty tej formacji – rozdział między charakternym riffem a rozwleczonymi melodycznymi plamami i tyle emocji, że więcej już się nie da. A wy – przy których piosenkach sztokholmskiego składu lubicie posmucić się najbardziej? 

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas