“Na styku izolacji, strachu, ale i determinacji” – wywiad z Grave Pleasures

Dodano: 16.03.2023
„Plagueboys” ukazuje Grave Pleasures jako zespół poszukujący – taki, który nie boi się mniej oczywistych zakamarków post-punku, rocka gotyckiego czy nawet synth-popu. Powtórka z „Motherblood”? Wykluczone. To zupełnie nowe podejście. O powodach stojących za przewietrzeniem formuły kapeli opowiada mi Aleksi Kiiskilä.

Kiedy rozmawiałem z Kvohstem po raz ostatni, powiedział mi, że „Motherblood” to pozytywny album, który można odebrać jako znalezienie radości mimo nieuchronnej zagłady świata. Odnoszę wrażenie, że na „Plagueboys” macie w sobie więcej niepokoju i strachu niż przy poprzedniku. Jaki jest tego powód?

Teksty Grave Pleasures zawsze są dwuznaczne. Możesz doszukiwać się w nich wielu rzeczy, bo w gruncie rzeczy o to nam chodzi – chcemy, by słuchacze mogli interpretować warstwę liryczną na różne sposoby. Dzięki temu każdy będzie w stanie dopasować ją do siebie i siłą rzeczy utożsamić się z naszą muzyką. Całkiem ciekawe, że twoim zdaniem “Plagueboys” emanuje większą dawką niepokoju i strachu niż “Motherblood”, ponieważ obecnie wprowadzamy trochę więcej światła do tego, co robimy. Na poprzednich dwóch albumach raczej nie wdrażaliśmy tego rozwiązania. 

Nowa płyta to rzecz wyjątkowo mroczna – wystarczy nieco zgłębić tematykę tekstów, by się przekonać – ale jednocześnie piękna, taneczna, a nawet obdarzona odrobiną nadziei, która całkiem nieźle radzi sobie jako kontrast do całej tej ciemności. 

Na nowej płycie nie kontynuujecie deathrockowej, energetycznej jazdy bez hamulców z „Motherblood”. To bardziej wymagający i klimatyczny album. W jakiś sposób kojarzy mi się z „Dreamcrash”, ale nie pod kątem brzmienia czy stylu, lecz kompozycji, które dopiero po paru odsłuchach odsłaniają wszystkie atuty. Uważacie podobnie?

Uważam, że “Plagueboys” to zupełnie nowy rozdział w karierze Grave Pleasures. Ta płyta daje słuchaczowi zwyczajnie więcej – pod kątem różnych smaczków, detali i ogólnie kompozycji – a do tego była dla nas wyjątkowym wyzwaniem w trakcie nagrań czy samego pisania kawałków. Jej stworzenie zajęło nam znacznie więcej czasu niż z reguły, ma w sobie więcej głębi niż cokolwiek, co zrobiliśmy wcześniej, podobnie ze złożonością aranżacyjną, więc nie leniliśmy się. W dodatku cały materiał został stworzony przez trzy osoby, dlatego stawialiśmy sobie znacznie więcej wymagań w kwestiach kreatywnych. 

Kiedy minęło trochę czasu od premiery “Motherblood”, zastanawialiśmy się, dokąd zmierzać w następnej kolejności, dlatego postawiliśmy przede wszystkim na otwartość. Inspirowaliśmy się choćby brytyjskim The Sound i generalnie chcieliśmy nieco odświeżyć naszą paletę możliwości. W związku z tym trudno wyłapać mi jakiekolwiek punkty zaczepienia między “Dreamcrash” a “Plagueboys”, bo te płyty są jak dzień i noc, ale twoja perspektywa jest jak najbardziej intrygująca. 

Na „Plagueboys” słyszę też znacznie więcej teatralizmu, a nawet dramatyzmu niż na poprzednikach. To kwestia poczucia większej swobody kompozycyjnej jako stabilny zespół czy może emocje intensywne jak nigdy wcześniej w waszej historii?

Myślę, że to zasługa siedmiu lat grania w identycznym składzie oraz oczywiście wizji Kvohsta, która w połączeniu z jeszcze szlachetniejszymi tekstami zrobiła naprawdę dużo dobrego. Po “Motherblood” czuliśmy się bardzo pewni jako zespół, bo znaliśmy się, czuliśmy komfort, a przede wszystkim wiedzieliśmy, co możemy robić dalej, znając swoje słabe i mocne strony. Dlatego też uznaliśmy, że napisanie czegoś, co byłoby tylko kontynuacją poprzednika, nie sprawiłoby nam zbyt wiele frajdy. Może z tego powodu tworzenie “Plagueboys” było dla nas czymś zupełnie nowym? Czuliśmy się jakby na styku izolacji, strachu, ale także wielkiej determinacji w kwestii celów, które pragnęliśmy zrealizować. 

Podoba mi się też bliska rockowi gotyckiemu wymowa klipów i w ogóle waszego brzmienia. Post-punk w wielu przypadkach jest bardzo robotyczny, chłodny, a wy wydobywacie z niego rock’n’rollową energię i brak kompromisów od strony estetycznej. Czujecie się w pewnym sensie jak samotna wyspa w tym gatunku?

Trochę tak, ale i trochę nie. (śmiech) Wydaje mi się, że w tym nurcie wiele osób czuje się dość samotnie czy niepewnie. Oczywiście jako zespół bardzo gęsto czerpiemy z post-punku, ale nigdy nie zależało nam na sprecyzowanej przynależności gatunkowej czy byciu częścią jakiejś sceny. W skład Grave Pleasures wchodzą ludzie, którzy działają na wielu frontach – od black metalu aż po rocka – więc te wpływy jak najbardziej są widoczne. Niektórzy określają nas jako apokaliptyczny post-punk i, szczerze mówiąc, podoba mi się ta łatka. 

Co więcej, ostateczny kształt “Plagueboys” nie byłby taki sam, gdyby nieoceniona współpraca na polu wizualnym z Teklą Vály oraz Davidem Fittem. Lubimy grać nastrojowością i nieoczywistymi akcentami. Nie jesteśmy zespołem, który błaga o atencję słuchacza, bo zamiast tego wolimy pokazać, co mamy i tylko w ten sposób zachęcić kogoś do zaznajomienia się z Grave Pleasures. Coś w stylu: Może znajdziesz u nas fajne rzeczy, a jeśli tak, to zapraszamy na koncert. 

Odnoszę wrażenie, że pomysł na muzykę Grave Pleasures jest w pewnym sensie niewyczerpany, bo nisza, w której funkcjonujecie to połączenia mroku i energii – a macie je dobrze opanowane – ale czy boicie się, że kiedyś przestanie czuć tę konwencję albo zmęczycie się nią?

To jak utrzymanie balansu – yin i yang. Życie, a potem śmierć. Ciemność i światłość. Te rzeczy dotyczą każdego z nas bez wyjątku, dzięki temu mamy o czym pisać, ale wiemy, że bez sensu jest ograniczanie się wyłącznie do tych wątków, bo inaczej byłoby nudno. Zwróć uwagę na “Tears on the Camera Lens” czy utwór tytułowy – w przeszłości nie pisaliśmy takich numerów. Dzięki zróżnicowaniu mamy w sobie więcej głębi. 

Grave Pleasures to przede wszystkim bardzo dynamiczne i jadowite koncerty, które muszą być intensywne, bo inaczej muzyka nie wybrzmi odpowiednio mocno. Jakie macie sposoby na utrzymanie w sobie energii do takich występów, biorąc pod uwagę, że nie jesteście nabuzowanymi dwudziestolatkami?

To zupełnie naturalna rzecz. Nie musimy udawać kogoś, kim nie jesteśmy, bo na scenie rządzi nami energia i kontakt z fanami. Tego typu podejście można zresztą przypisać każdemu projektowi, w który akurat jesteśmy zaangażowani. Jeśli już grasz, graj dobrze, a gdy odpoczywasz, daj sobie czas na relaks, nie przemęczaj się. 

Jesteśmy bardzo organicznym zespołem. Nie używamy żadnych technikaliów pokroju grania do klika czy innych takich. Wszystko, co robimy na scenie, wychodzi prosto z nas. To surowa moc. Uwielbiamy ją. 

W notce prasowej prosicie dziennikarzy o dobre pytania i research, bo nie chcecie w nieskończoność poruszać tych samych kwestii – odważny ruch. Dziennikarze muzyczni są bardzo leniwi, to prawda, ale wiele zespołów obchodzi wyłącznie promocja idąca za wywiadami, lecz nie jej poziom. Czy to nie irytujące?

To bywa bardzo irytujące i między innymi z tego powodu uznaliśmy, że warto stworzyć notkę, o której wspominasz. Tu nie chodzi o wywyższanie się czy narzekanie, tylko o jakość działań promocyjnych. Chyba lepiej przeczytać wywiad, z którego dowiesz się czegoś ciekawego, odkryjesz nową stronę zespołu, a nie te same bzdety nt. pracy w studio czy innych rzeczy. Dziennikarzom – podobnie jak i nam, artystom – na pewno nie zaszkodzi postawienie sobie paru nowych wyzwań w odniesieniu do wykonywanej pracy. Ostatecznie obie strony wychodzą na tym pozytywnie.

Jak wspomniałem, „Plagueboys” nie jest płytą wypełnioną oczywistymi przebojami, które są waszą bardzo mocną stroną, ale przy całym zróżnicowaniu albumu ciekawi mnie, jaką cechę całego materiału uznajecie za najmocniejszą?

Postrzegamy ten album jako bardzo zwartą całość, więc nie chcemy wyszczególniać konkretnych elementów i zastanawiać się, co jest fajne, a co mniej. Gdybyśmy zrobili coś niezbyt ciekawego, nie znalazłoby się to na płycie. Prosta rzecz.

Nie wkurza was, że mimo grania chwytliwej, charakternej i wysokooktanowej muzyki jesteście bardzo niszowym zespołem? W dodatku trafiacie do metalowców, do fanów alternatywy, do gotów, co powinno jeszcze bardziej podbijać waszą popularność, a jednak tak nie jest.

Trudno nam się do tego odnieść. Jesteśmy zgranym zespołem, robimy swoje i generalnie nie myślimy o takich rzeczach.

Odnoszę wrażenie, że we wczesnym etapie funkcjonowania dla znacznej części składu Grave Pleasures było tym głównym zespołem, ale na przestrzeni lat chyba uległo to zmianom. Dlaczego?

Proponowałbym nieco rzadziej ufać własnym instynktom. Robimy rzeczy w różnych cyklach, ponieważ projekty rzędu Hexvessel, Oranssi Pazuzu czy  wymagają równie wiele uwagi i poświęcenia co Grave Pleasures. Wszystkie nasze zespoły traktujemy bardzo poważnie, dlatego też skupiamy się na nich maksymalnie, kiedy zachodzi taka potrzeba.

Jakie jest waszym zdaniem najważniejsze zdarzenie w karierze Grave Pleasures? Moim zdaniem premiera „Motherblood”, która wywindowała waszą popularność niż debiutancki album, ale może patrzycie na ten temat z innej perspektywy?

Nie jesteśmy przesadnie sentymentalni, dlatego nie rozpamiętujemy specjalnie przeszłości. W tym zespole zwracamy uwagę przede wszystkim na teraźniejszość i przyszłość. Życie to wzloty oraz upadki, a gra w kapeli również pasuje do tego schematu. Niemniej, mogę przyznać, że “Motherblood” zapewniło nam bardzo wiele miłych wspomnień. Daliśmy mnóstwo świetnych koncertów, promując ten materiał. Pojawiliśmy się na głównej scenie Roadburn, na Hellfeście, a do tego zaliczyliśmy choćby wyjątkowo intensywną trasę z Ministry. Fajne czasy, owszem, ale to już za nami. Czas na nowe.

Miłość to chyba najbardziej wyraźne uczucie w Grave Pleasures – nie uważasz, że potrafi być okrutniejsza od nienawiści? W imię sercowej obsesji jesteśmy w stanie zrobić nawet więcej złych rzeczy.

Nie wydaje mi się, by było to możliwe. Miłość i nienawiść są skrajnie odmiennymi emocjami, ponieważ stojące za nimi motywacje są z zupełnie innej bajki. Po prostu nie da się tego połączyć, bo oba stany działają w oderwaniu od siebie, choć oczywiście dzieli je dosyć cienka granica. Przykład? Jeśli ktoś twierdzi, że zaczyna wojnę w imię miłości do czegokolwiek, to kłamie. 

W związku z powyższym pytaniem poproszę cię o wybranie tylko jednej piosenki z okolic rocka gotyckiego/post-punku/new wave’u, która idealnie pokazuje, jak wielkim uczuciem jest miłość.

Trudno zawęzić wybór do jednej piosenki, bo gdyby teraz coś wpadło mi do głowy, po paru minutach pewnie miałbym już zupełnie inny pomysł. Może zamiast szukać klasyków czy myśleć o tym w nieskończoność, polecę ci świetny, mocno skupiony na miłości fiński zespół z lat 80. Nazywają się Pyhät Nuket i grali wyjątkowo dobrą muzykę.

Od paru lat konflikty międzynarodowe mnożą się w coraz szybszym tempie. Czy nuklearna katastrofa, o której często wspominacie w tekstach, to coś, co dopadnie nas za chwilę?

Trudno powiedzieć, bo obecnie świat znajduje się w dość trudnym położeniu, więc zobaczmy, jak to wszystko potoczy się w najbliższym czasie.

Możesz obiecać, że na następcę „Plagueboys” poczekamy krócej niż sześć lat?

Oczekiwania to źródło największych rozczarowań, więc wolimy niczego nie obiecywać. Jakość zawsze jest na pierwszym miejscu i tego się trzymajmy.

Łukasz Brzozowski

zdj. Tekla Vály

„Plagueboys” możecie nabyć TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas