„Moje stare nagrania budzą we mnie nostalgię” – wywiad z MCC [Magna Carta Cartel]

Dodano: 06.12.2022
Reaktywacja MCC miała miejsce pięć lat temu, ale na premierę nowej płyty zespołu trzeba było czekać aż do teraz – wiele osób zdążyło postawić na Szwedach krzyżyk, sądząc, że fantastyczna „Goodmorning Restrained” już nie doczeka się następcy, ale „The Dying Option” rozwiewa wszelkie wątpliwości, czy magiczny rock ekipy Martina Persnera ma sens także przeszło dekadę od wydania debiutu. Rozmawiamy o melancholii, powrotach do przeszłości i zmęczeniu popkulturą.

Powiedziałbyś, że jesteś melancholijną osobą?

Oczywiście, jestem melancholijny aż do przesady. Jednocześnie od zawsze bardzo dużo się wygłupiałem. Może próbowałem w ten sposób zagłuszyć drugą stronę swojej osobowości, ciężko mi powiedzieć. Jestem taki od bardzo dawna, odkąd skończyłem 9-10 lat.

Ta melancholia wpływa w jakiś sposób na tempo twojej pracy, na przykład w tym sensie, że może trudniej niż innym jest ci przekuwać plany na realne działania?

Nie powiedziałbym, że moja melancholia ma jakiś znaczący wpływ na tempo pracy zespołu, natomiast na jej charakter – jak najbardziej, bo twórczość MCC brzmi tak, jak brzmi, w dużej mierze właśnie dzięki niej. Jeśli chodzi o etykę pracy… możliwe, że wydawanie nowej muzyki nie przychodzi mi tak łatwo, jak innym, ale nie ma to nic wspólnego z melancholią. Po prostu przyjąłem sobie kiedyś takie założenie, może niezbyt rozsądne, że piszę nowe rzeczy tylko wtedy, gdy czuję przypływ „weny”. A czasem trzeba się na nią trochę naczekać. Jeśli mam fajny zalążek piosenki i wiem, że wypadałoby go skończyć w przeciągu dwóch tygodni, ale akurat nie mam na to ochoty, to na pewno go nie skończę, bo mam świadomość, że z takiego pisania na siłę raczej nie wyszłoby nic dobrego. Mimo to czasem staram się narzucać sobie odrobinę twórczej presji i trochę zmuszać siebie samego do pracy, dzięki czemu mogę działać trochę bardziej systematycznie. Gdybym tego nie robił, istnieje spora szansa, że wpadałbym co chwila w kilkumiesięczne dołki bezczynności, kiedy nie miałbym siły, chęci ani inspiracji, żeby napisać coś nowego. W każdym razie tak, melancholia na pewno wpływa na moje działania, tylko nie wiem do końca, w jaki sposób, bo nie wiem, jak żyłoby się bez niej – jestem taki praktycznie od zawsze. Są też okresy, kiedy aż roznosi mnie energia. Przykładowo dzisiaj czuję się bardzo zmęczony, czułem się tak przez ostatnie kilka miesięcy. Ale pewnie niedługo wskazówka wychyli się w drugą stronę, jak zawsze. To taka trochę huśtawka.

Zapytałem po części dlatego, że kiedy w 2017 nagrałeś film, w którym ujawniłeś, że to ty byłeś Omegą w pierwszym składzie Ghost, anonsując jednocześnie reaktywację MCC, spodziewałem się, że będziesz chciał pójść za ciosem i wydać nową płytę najszybciej, jak to możliwe. Jasne, po drodze były dwie ep-ki oraz pandemia, ale pięć lat oczekiwania na The Dying Option” to i tak bardzo długo.

Nigdzie nam się nie spieszyło. Kiedy wypuściliśmy to wideo, byliśmy pewni, że nagramy kolejną płytę MCC, ale wiedzieliśmy też, że to potrwa lata, bo najzwyczajniej w świecie jesteśmy zespołem, który pracuje w dość wolnym tempie. Pierwszą ep-kę potraktowaliśmy w ramach powitalnej pocztówki – tu jesteśmy, wróciliśmy do żywych, posłuchajcie nas, jeśli chcecie. W 2018 chcieliśmy się zabrać za dużą płytę, ale z różnych względów musieliśmy to przełożyć na kolejny rok, a kiedy już po wielomiesięcznych bojach materiał był nagrany i gotowy do dalszej obróbki, przyszła pandemia. Jeśli chodzi o film, który wspominasz, z jednej strony to był całkiem sprytny ruch, dzięki któremu sporo ludzi dowiedziało się o tym moim nowym-starym zespole. Nie czułem jednak ciśnienia, że muszę koniecznie wykorzystać ten moment wzmożonego zainteresowania MCC. Wolałem wydać płytę, z której byłbym dumny, niż wydać cokolwiek tylko po to, by podtrzymać szum wokół zespołu. W tym sensie nie czułem żadnej presji. Nie miałem poczucia, że muszę działać jak najszybciej. Mimo że na co dzień jestem bardzo nerwową i zestresowaną osobą, bez dwóch zdań.

Skoro już mówimy o stresie – jak bardzo stresujące okazały się pierwsze występy bez kostiumu, maski i całego tego scenicznego anturażu, który towarzyszył ci w Ghost?

Pierwszy koncert, jaki zagraliśmy po reaktywacji, to był koncert w Norrköping, czyli mieście-bliźniaku Linköping, skąd pochodzimy. Nie w ramach większej trasy – po prostu wsiedliśmy w auto i po dwudziestu pięciu minutach byliśmy na miejscu. Tam było miło i kameralnie, widziałem wśród publiki znajome twarze i czułem się całkiem bezpiecznie. Kolejny koncert graliśmy w Londynie i to już zupełnie inna historia. Było trochę strasznie – nawet nie stresująco, tylko strasznie. Granie bez maski generuje bardziej intymną atmosferę, no i faktycznie czasem można się poczuć trochę nagim. To fajne, ale i dziwne doświadczenie.

Na „The Dying Option” pojawia się sporo kompozycji z dłuższą historią. Chociażby „Savantgarde”, podobno pisana jeszcze z myślą o drugiej płycie Subvision.

W sumie można to ująć w ten sposób. Druga płyta Subvision została nagrana w 2009 i nigdy nie ujrzała światła dziennego. Większość utworów napisał Tobias, przy części trochę mu pomagałem. Jeden numer był mój – mowa właśnie o „Savantgarde”. Ponieważ minęło już tyle lat, a po płycie ślad chyba zaginął, nagrałem go na nowo, bo nie chciałem, żeby się zmarnował. Ale brzmi dzisiaj zupełnie inaczej niż w wersji z 2009.

Takich wykopalisk z przeszłości jest tu więcej – nawet patrząc po nazwiskach twórców poszczególnych numerów widać, że spora część tego materiału ma swoje źródła jeszcze w pierwszej „erze” działalności MCC czy Subvision. Chciałeś tu zebrać wszystkie te stare pomysły, nagrać je tak, jak należy i zamknąć ten rozdział, żeby od tej pory móc się skupić wyłącznie na tu i teraz?

Nie do końca, bo jest tu też sporo nowych numerów – „Arrows” i „Silence” to nowe piosenki, tak samo jak „Darling”, „Don’t Look Now” czy numer tytułowy. A tych starych numerów miało być na „The Dying Option” nawet więcej, tyle że kiedy w końcu przyszło do nagrywania płyty, stwierdziłem, że jeszcze nie są gotowe. Zostawiamy je na później, na kolejny album. A są tam pomysły z 2003 czy 2005 roku. (śmiech) Wychodzę z założenia, że jeśli w moich oczach przetrwały próbę czasu i łapię się na tym, że po tylu latach nadal grają mi czasem w głowie, to jest spora szansa, że spodobają się także osobom z zewnątrz. Lubię pisać nowe piosenki, ale lubię też wracać do staroci, bo bez przerwy znajduję tam kolejne interesujące szkice, których po prostu do tej pory nie miałem okazji wykorzystać.

Ciekawi mnie to, że większość artystów patrząc na swoje dokonania z przeszłości widzi w nich głównie naiwność i nieporadność, podczas gdy ty wynajdujesz wśród demówek sprzed 15-20 lat pomysły, które wciąż brzmią aktualnie.

Mówiąc szczerze, zdarza mi się przesłuchiwać własne nagrania z przeszłości wyłącznie po to, by poczuć wzbierającą we mnie nostalgię. Poza tym często to są naprawdę dobre pomysły, które wciąż się bronią. Moim zdaniem dobra piosenka to dobra piosenka, nawet po dwudziestu latach. Po prostu do tej pory jakoś nie było okazji, żeby nagrać je tak, jak się należy. Albo nie miałem pomysłu, jak właściwie je wykorzystać. Co nie znaczy, że nie mogę spróbować teraz – może a nuż się uda. Ostatecznie pisałem te motywy z myślą o tym, by kiedyś przerodziły się w pełnoprawny utwór, więc byłoby szkoda, gdyby ostatecznie tak się nie stało. Ostatnio myślę też o pisaniu numerów dla innych wykonawców. Nie wszystkie z moich pomysłów sprawdzą się w estetyce okupowanej przez MCC, ale może przydałyby się komuś innemu.

Postrzegasz MCC z ery Goodmorning Restrained” i z nowej płyty jako dwa zupełnie inne zespoły?

Nie, w żadnym razie. Może pozornie tak to wygląda, ale tak naprawdę idea stojąca za MCC nie uległa najmniejszej zmianie. I może kiedy wydamy kolejną płytę, stanie się to bardziej widoczne, bo podejrzewam, że kolejna płyta będzie zupełnie inna od „The Dying Option”. Nie jestem pewien, w jaki sposób inna, ale na pewno inna. Nie traktowałbym „The Dying Option” w kategoriach wyznacznika tego, jak MCC brzmi po reaktywacji. Tak brzmimy w tym momencie, ale za chwilę możemy już brzmieć inaczej. W każdym razie nasze DNA czy sposób, w jaki piszemy melodie, nie zmienia się nigdy. Czasem myślę, że chciałbym usłyszeć „Goodmorning Restrained” z taką produkcją, w jaką ubraliśmy nową płytę. Wtedy podobieństwa między oboma krążkami byłyby bardziej namacalne. Ale debiut był nagrywany na wpół chałupniczymi metodami, metodą prób i błędów, zupełnie inaczej niż „The Dying Option”. Poza tym – to pewnie nawet istotniejsza różnica – na debiucie połowa numerów była instrumentalna, teraz postawiliśmy na wokale. Jest jeden numer bez wokali. Nagraliśmy ich zresztą więcej, ale zostawiamy je na przyszłość, na kolejną epkę bądź płytę, bo chcieliśmy, żeby „The Dying Option” była spójna i konkretna, a nie – jak debiut – rozdarta między wokalami a ich brakiem. W każdym razie pisanie instrumentalnych kompozycji wciąż mamy we krwi, to nie tak, że już tego nie robimy. MCC z kiedyś i z dziś to nie dwa różne zespoły, nawet jeśli zmienił się skład i po części także sposób pisania piosenek.

(zdj. Claudio Marino)

Jak w ogóle wyglądało u ciebie ostatnie 5 lat pod kątem przeskoku od bardzo intensywnego koncertowania z Ghost do nieco bardziej uporządkowanego trybu życia po odejściu z zespołu?

Jest naprawdę w porządku. W tym momencie poświęcamy zresztą MCC tak wiele czasu – czy to pisząc nowe numery, czy później siedząc nad nimi w studio – że bynajmniej nie nazwałbym tego „zwyczajnym” trybem życia. Nie jest tak, że ciągle siedzę w domu. A nawet gdybym siedział… to w mojej głowie nigdy nie jestem w domu. W tym sensie, że nigdy nie żyję tu i teraz: zawsze myślę o tym, co było przykładowo pięć lat temu, albo wybiegam o pięć lat w przód. Są takie dni – bardzo rzadko – że budzę się we własnym łóżku i myślę „o boże, jak tu nudno”. (śmiech) Bo przez większość czasu ten nieco spokojniejszy tryb życia mi pasuje, ale są też momenty, kiedy brakuje mi tego, co było. Zwłaszcza podróżowania. Nie każdy jest stworzony do grania długich tras i do bycia w drodze przez większość dni w roku, to potrafi być wyniszczające i fizycznie, i psychicznie. Ja naprawdę to lubiłem. Przez te pięć lat, które zdążyły upłynąć, miałem lepsze i gorsze momenty. Jak wspomniałem wcześniej, należę do osób, które wszystkim się stresują, a kiedy już robię się zmęczony, to mówimy o ekstremalnym zmęczeniu, które powoduje, że np. przez kilka miesięcy nie jestem w stanie nic zrobić. Ale generalnie starałem się pracować tak dużo, jak tylko byłem w stanie, i na pewno nie zasypiałem gruszek w popiele. Nie siedziałem na dupie, nic nie robiąc – mimo że to jasne, że w wielu aspektach te ostatnie pięć lat było dla mnie zupełnym odcięciem się od życia, które prowadziłem przed 2017.

Kiedy rozmawialiśmy pięć lat temu, mówiłeś o dysonansie między zainteresowaniem, z jakim spotykaliście się podczas koncertów, i totalną anonimowością poza nimi. Jak się z tym czułeś?

Bardzo mi to pasowało. Jeśli miałem ochotę, mogłem komuś powiedzieć, że to ja grałem przed chwilą na tej scenie. Jeśli nie, nie mówiłem. O ile bardzo lubię stać na scenie i – do pewnego stopnia – znajdować się w centrum uwagi, cenię sobie także własną prywatność. Za to wręcz nienawidzę plotek. Zdarzało mi się czytać w internecie różne rzeczy na swój temat i często aż łapałem się za głowę, jakie to były bzdury. Z jednej strony wiem, że jest to coś zupełnie poza mną, na co nie mam najmniejszego wpływu. Ale i tak ich nienawidzę, głównie dlatego, że nie mają absolutnie nic wspólnego z muzyką, za to sporo ze wszystkim innym. Po pewnym czasie śledzenia tych doniesień zaczynasz się czuć, jakbyś oglądał kolejne reality show. Mam wrażenie, że ludzie żyjący tymi plotkami czy je kolportujący w ogóle nie są zainteresowani muzyką. Jednocześnie… w pewnym sensie ich rozumiem, bo pewnie jako odbiorcy zdarza mi się czasem zachowywać w dokładnie taki sam sposób. Jeżeli słuchasz popu – nie w sensie popu jako gatunku, tylko popu rozumianego jako muzyka popularna, a moim zdaniem zalicza się do niego wszystko od black metalu po synth pop – to siłą rzeczy interesuje cię miejsce pochodzenia artysty, jego wizerunek, to, ile ma lat i co mówi w wywiadach. To dla mnie fascynujące, że konsumując popkulturę nie konsumujemy samej muzyki, ale też całą otoczkę, w którą jest opakowana. Bardzo to lubię, a jednocześnie czasem zdarza mi się też dotrzeć do punktu, w którym czuję przesyt informacji i chciałbym po prostu posłuchać muzyki bez oglądania się na to, kto ją gra.

Myślisz, że to w ogóle realistyczne, żeby przez długi czas pozostawać anonimowym i jednocześnie czerpać satysfakcję z grania? Nie chodzi mi nawet o to, że prędzej czy później ktoś cię zdemaskuje i wrzuci to w internet, raczej o fakt, że chyba każdy potrzebuje bycia docenionym za swoją pracę, a nie doczekasz się docenienia, jeśli nikt nie wie, że ten koleś na scenie to ty.

Jasne, bo nawet będąc anonimowym możesz czerpać satysfakcję z bardzo wielu źródeł – z samego przebywania na scenie, z liczby sprzedanych płyt, z faktu, że byłeś w stanie uczynić z muzyki sposób na życie, z uznania najbliższych ci ludzi, nawet z tych nieszczęsnych plotek. Gdyby ludzie nagle dowiedzieli się, kim jesteś, niekoniecznie musiałbyś poczuć ulgę; bo jasne, byłbyś znany, ale może nie wystarczająco znany? Zamiast doceniać to, że zna cię tylu ludzi, mógłbyś ubolewać, że nie znają cię wszyscy. Idąc tym tropem, nigdy nie jesteś spełniony – zawsze chcesz więcej i więcej. Inna sprawa, że pozostawanie anonimowym przez dłuższy czas jest dzisiaj mrzonką, to nierealne. Nawet jeśli komuś nie w głowie karmienie ego opiniami innych ludzi. Ale czy można znaleźć satysfakcję z tworzenia, kiedy nikt nie wie, kim jesteś? To zależy od człowieka, od jego oczekiwań względem grania i względem rozpoznawalności, która potencjalnie może mu przypaść w udziale.

Na początku wspomniałeś o drugiej płycie Subvision. Istnieje jakaś szansa, że ten materiał zostanie kiedyś wydany?

Nie sądzę. To bardzo dobra płyta z bardzo dobrymi piosenkami, ale nie bardzo wiem, kto miałby ją teraz wydać, bo zespół już dawno nie istnieje. Zresztą tak naprawdę nie istniał już wtedy, bo to, co początkowo było nagrywane jako druga płyta Subvision, z czasem przerodziło się w solowy album Tobiasa – z MCC w roli przygrywającego mu zespołu. Nadal zdarza mi się wracać do tego materiału, słucham go średnio kilka razy w roku i bardzo go lubię. Wiem, że są ludzie, którzy przedwcześnie dostali promocyjne kopie tej płyty i później sprzedawali je na aukcjach za niebotyczne pieniądze. Nie podoba mi się to, bo wychodzę z założenia, że jeśli krążek nie został oficjalnie wydany, to nikt nie powinien go słuchać. W każdym razie gdzieś tam sobie krąży. Jestem bardzo zdziwiony, że jak do tej pory nikt nie wrzucił całości do sieci.

Adam Gościniak

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas