„Kiedy wyłączam mózg, wpadam na najlepsze pomysły” – wywiad z Valborg

Dodano: 28.11.2022
Na „Der Alte” Valborg proponuje mniej więcej to samo, co zazwyczaj: jest trochę jaskiniowego death/doom metalu, jest przeszywający ciężar industrialu, a nawet zagrywki bliskie post-rockowi. Zmienił się za to poziom emocji, których w zespole pojawiło się więcej niż kiedykolwiek. O nich, o wyłączaniu mózgu i o zrozumieniu metalu opowiada gitarzysta grupy, Christian Kolf.

Lubisz, gdy pomysły przychodzą ci łatwo?

Uważam, że pomysły, które wpadają do głowy znikąd, są z reguły tymi najlepszymi. Moje najlepsze utwory powstają wtedy, kiedy jestem w stanie wyłączyć mózg i działać stuprocentowo automatycznie – bez analizowania czy zastanawiania się nad czymś. Po prostu kieruje mną konkretna myśl i niezależnie, co by się nie działo, muszę wcielić ją w życie. 

Ale czasami z pewnością musisz napocić się przy realizacji wymarzonej wizji.

Oczywiście. Z reguły te szybko realizowane pomysły przychodzą do mnie w maksymalnie losowych momentach, dlatego muszę działać i robić, co w mojej mocy, by przekuć je w piosenki. Niemniej, znacznie częściej siedzę nad czymś długimi godzinami, rozkminiając, co zmienić. Czasami nawet nie masz świadomości, że wpadłeś na udany pomysł, bo nie myślisz o nim w tych kategoriach.

(zdj. Matthias Sandmann)

Czyli ktoś musi ci uświadomić potencjał twojego pomysłu?

Dokładnie. Pierwszy raz zdarzyło się to przy numerze “Beerdigungsmaschine” z “Endstrand”. Główny riff do tego utworu powstał jako tester mojego nowego efektu gitarowego, więc wysłałem chałupniczą nagrywkę reszcie chłopaków, by pochwalić się fajnym brzmieniem nowej zabawki, a oni stwierdzili, że chrzanić zabawkę, bo zrobiłem świetny riff, z którego można ułożyć cały numer. Później, kiedy płyta już wyszła, doszło do mnie, że wielu ludzi darzy ten numer szczególnym uczuciem, dlatego zrozumiałem, jak pożyteczne potrafi być wyłączanie mózgu w ramach procesu komponowania. 

Przy tworzeniu materiału na nową płytę było podobnie, choć pierwszy numer, który na nią napisałem, powstał w bardziej klasycznym stylu. Spędziłem bite dwa wieczory, układając każdą melodię i cyzelując wszystko, jak należy, a gdy podesłałem całość reszcie zespołu, nie otrzymałem wyczekiwanego feedbacku. Florian i Jan okazali mocno umiarkowany entuzjazm, co nieco wybiło mnie z rytmu, ponieważ naprawdę czułem, że może im się to spodobać, aż po czasie zrozumiałem, o co chodzi – włożyłem w tę piosenkę zbyt wiele energii, czasu i zaangażowania. 

W końcu przemyślałem parę spraw i postanowiłem, że napiszę trzy piosenki w trzy dni. Bez efekciarstwa i innych takich. Wracałem z pracy, tworzyłem jeden numer w jedno popołudnie, a gdy wszyscy tego posłuchali, przeżywaliśmy wspólne zachwyty. Wystarczyło jedynie postawić na prostsze aranżacje oraz siłę impulsu – to one stoją za kształtem “Der Alte”.

Wyłączanie mózgu to trudny proces?

W moim przypadku jest to możliwe wyłącznie w określonych sytuacjach. Muszę mieć na podorędziu zestaw dokładnych narzędzi, a gdy już jestem do tego przygotowany, zaczynam działać. Wychodzę z założenia, że najważniejsza część wszystkiego to ograniczony czas na pracę. Nie mogę mieć całego dnia, by siedzieć i rozważać o niebieskich migdałach – w tym wypadku sens ma wyłącznie twardo postawiony deadline, którego nie zamierzam przekraczać nawet o minutę. Poza tym nie da się wyłączyć mózgu na zawołanie. To trochę jak w przypadku różowego słonia. Jeśli mówią ci: Nie myśl o różowym słoniu!, na bank pomyślisz o różowym słoniu. U mnie sprawa wygląda identycznie. Mózg musi wyłączyć się samodzielnie, nie można go do tego zmusić, bo inaczej cały proces traci sens.

Jakiś czas temu był u mnie kolega, który nie ma zbyt wielkiego pojęcia nt. produkcji utworu i miksowania go, więc przygotowałem kilka muzycznych szkiców, by móc mu wszystko wytłumaczyć. Kiedy posłuchałem ich później, doszedłem do wniosku, że brzmią świetnie, a to przecież wyłącznie parę losowych riffów czy brzmień klawisza użytych na potrzeby demonstracji podstawowych rzeczy!

To fascynujące, bo wyłączanie mózgu z całą pewnością sprawdziłoby się przy zwyczajnej pracy lub nauce.

Owszem, to całkiem przydatna umiejętność, ale należy pamiętać o umiarze i poleganiu także na innych czynnikach. Akurat sam nie mam z tym problemu, bo znam siebie wystarczająco i wiem, ile potrzeba mi czasu, by coś zrobić. Oznacza to, że wiem też, kiedy kończyć. Nie muszę odpalać pliku z riffem trzydzieści razy – jeśli cel został osiągnięty, zostawiam go w spokoju i przechodzę dalej. 

To fajna sprawa, ponieważ podchodzisz ekonomicznie do zarządzania czasem. Nie musisz marnować połowy dnia na jakieś bezsensowne poprawki, które niczego nie wnoszą. Co ciekawe, trudno mi powiedzieć, dlaczego nadmierne rozkminianie czy perfekcjonizm nie pomagają. Wielu ludzi pada ich ofiarą, ale robi dobre rzeczy, u mnie tak nie jest. Zajmuję się tym dwadzieścia lat, choć wciąż poddaję się impulsom, na które tak naprawdę nie mam żadnego wpływu. 

Może chodzi o to, że pierwszy pomysł, na który wpadasz, idealnie sumuje to, co akurat masz w głowie?

Wydaje mi się, że masz rację. Pod tym względem ogromny wpływ mieli na mnie Jan oraz nasz pierwszy perkusista, Patrick, z którym obecnie gram w Owl. Kiedy zaczynaliśmy, wywodziłem się z nieco innego środowiska i podchodziłem do komponowania maksymalnie po metalowemu. Wszystkiego musiało być dużo, wszystko musiało brzmieć idealne i być dopięte na ostatni guzik, tymczasem ci dwaj zupełnie wybili mi to z głowy. Tworzyliśmy nowe numery w zasadzie na pstryknięcie palcem i nie spędzaliśmy nad nimi zbyt dużo czasu, a wszystkie brzmiały naprawdę nieźle. Uzmysłowiło mi to, że nie trzeba męczyć się długimi godzinami, by zrobić coś satysfakcjonującego. Chodzi o feeling, nie o perfekcję.

Uważam wręcz, że po latach wciąż jesteśmy bardzo poszukującym zespołem. Gramy już od 2002 roku, a wciąż bawimy się muzyką, jakbyśmy układali puzzle. Wystarczy mieć dobrze nagłośnioną salę prób – czym akurat możemy się poszczycić – i wystarczy. Dzięki temu nigdy nie zaliczyliśmy wielkich wtop na koncertach. Doskonale wiemy, jak chcemy brzmieć, jesteśmy w stanie sami wykręcić odpowiednie proporcje, a w dodatku gramy niemalże prymitywnie prostą muzykę. 

Chciałem zgłębić temat zdobywania konceptów, ponieważ w notkach promocyjnych Valborg jest przedstawiany jako oryginalny i nietypowy zespół – z czym się zgadzam – ale czy podtrzymywanie niestandardowego stylu z płyty na płytę wymaga od was coraz więcej wysiłku z biegiem lat?

Rzadko o tym myślę, ale chyba tak. Prace nad ostatnim albumem były dosyć wycieńczające, choć to chyba przez pandemię. Musieliśmy robić długie przerwy, a do tego rezerwacja studia na potrzeby nagrywek była wyjątkowo problematyczna, bo przez wyskakujące co chwilę lockdowny nie dało się wykonać zbyt wielu ruchów. Niemniej, zawsze wiemy, w jakim kierunku chcemy podążać i zawsze wiemy, jakie zmiany nanieść, choć z czasem faktycznie staje się to większym wyzwaniem. Kiedyś wszystko przychodziło nam prościej.

(zdj. Peter Sawicki)

Na jakiej zasadzie?

Mniej więcej na wysokości “Romantik” uznaliśmy, że nie możemy dopuścić do zjadania własnego ogona, dlatego zamiast nagrywać kolejną deathmetalową płytę, zaczęliśmy eksplorować brzmienia klawiszowe. Nieco namieszaliśmy we własnych strukturach kompozycyjnych. Co prawda mieliśmy już napisanych trochę numerów na wzór rzeczy z poprzednich płyt, ale wyrzuciliśmy wszystkie do kosza, bo zupełnie ich nie czuliśmy. Prawdopodobnie następny krążek też będzie zbudowany w oparciu o syntezatory. Trudno mi sobie wyobrazić nas nagrywających “Der Alte” w wersji 2.0. To zupełnie nie spaja się z naszym podejściem. 

Boicie się powtarzalności?

Może nie boimy się, ale z pewnością chcemy jej unikać. Jeśli piszemy kawałki, które brzmią tak samo, jak rzeczy z poprzednich płyt, w jednej chwili dopada nas cringe i wyrzuty sumienia, że idziemy na łatwiznę. Musimy zmieniać różne rzeczy, by zespół cały czas zdrowo funkcjonował i przynosił nam frajdę, a nie poczucie odbębniania obowiązku, na który nie mamy ochoty. 

Czyli Valborg działa między dwoma światami? Kiedy osiągniecie szczyt ciężaru i brutalności, waszą opcją na odświeżenie formuły pozostają syntezatory?

Nie wiem, czy podzieliłbym to aż tak dokładnie, ale na pewno musimy mieć jakąś furtkę, która umożliwia nam wyjście z ciężaru.

„Der Alte” to chyba wasza najbardziej oszczędna i konkretna płyta – jeszcze bardziej toporne i mocniejsze ciosy niż kiedykolwiek mają symbolizować sytuację, w której znajduje się świat? Obecnie rzeczywistość wciąż uderza nas trudnościami bez ostrzeżenia. 

W jakiś sposób tak, ale nigdy nie siadamy do komponowania z takimi myślami z tyłu głowy. Najczęściej działamy podobnie do dziecka. Robimy coś i nie zastanawiamy się nad tym. Piszemy teksty, robimy muzykę, wszystko wygląda fajnie, aż do momentu, gdy słyszymy całość i dochodzi do nas, że włożyliśmy w to mnóstwo emocji i stoi za tym konkretne znaczenie. Wyrzucamy z siebie różne rzeczy, dzięki czemu wszystkie płyty Valborg są odbiciem nas z danego wycinka czasowego. Być może dlatego każda kolejna brzmi inaczej niż poprzednia. Wszystko wychodzi podświadomie i dopiero po sfinalizowaniu nagrywek czy innych rzeczy tego typu jestem w stanie zrozumieć, co czułem, gdy to tworzyłem. Czułem coś podobnego przy robieniu wokali na “Der Alte”. Niby duża część tekstów była zbudowana z losowych słów, niby działałem po staremu, ale każda linijka miała dla mnie ogromne znaczenie i czułem potrzebę oddania wszystkiego w należycie klarowny sposób. Tutaj do głosu doszły emocje. To uczucie, które dopada cię raz na sto lat. Dziś nie byłbym w stanie go odwzorować.

W takim razie “Der Alte” umożliwiło ci zgłębienie emocji, o których wcześniej nawet nie myślałeś?

Tak jest. Po prostu gdzieś z tyłu głowy czułem, że muszę wykrzyczeć rzeczy, które mnie męczą, do czego w pełni świadomie doszedłem już po wszystkim. 

W przeszłości warstwa emocjonalna nie była aż tak istotna?

Była, ale nie czuję aż takiej więzi z nią, ponieważ jestem innym człowiekiem i znajduję się w innym miejscu. Czasami słucham naszych starych płyt, zastanawiając się, jak wpadłem na dany pomysł. Dziś zrobiłbym to zupełnie inaczej. Musisz też pamiętać, że jesteśmy bardzo nieśmiałymi ludźmi. Nigdy nie mówimy, o co chodzi, a zamiast tego piszemy mroczne teksty. (śmiech) 

Jeszcze parę lat temu mówiłeś, że nie trzeba rozumieć języka niemieckiego, by poczuć treści poruszane w waszej muzyce i utożsamić się z nimi. Oznacza to, że możesz pisać teksty bez większych starań, bo i tak odgrywają one drugorzędną rolę?

Nie powiedziałbym, że bez starań, ale często chodzi bardziej o klimat niż daną linijkę tekstu. Jeśli wczujesz się w atmosferę proponowaną przez zespół, rozumiesz wszystko, nawet jeśli zespół śpiewa w języku, którego nie rozumiesz. Sama muzyka, brzmienie, a do tego twoje wyobrażenia na temat całości składają się w jeden sensowny ciąg. 

Nie uważasz, że wasza muzyka straciłaby sporo napięcia i klimatu, gdybyście porzucili twardy język niemiecki na rzecz angielskiego?

Niedawno myśleliśmy o tym, by znowu spróbować napisać trochę tekstów po angielsku, ale gdy spróbowaliśmy, wiedzieliśmy, że to nie to. Może kiedyś znowu podejmiemy się tego zadania, kto wie?

Od niedawna udzielasz się w projekcie Labirynth of Stars – dlaczego nie podaliście, kto jaką pełni rolę w zespole? Znany jest tylko skład, ale nie podział obowiązków.

Labirynth of Stars to trochę inny projekt niż Valborg czy nawet Owls. Chcieliśmy zaznaczyć w nim naszą fascynację Morbid Angel i metalem traktowanym trochę bajkowo, ale maksymalnie na poważnie. Wiązało się to z wytworzeniem pewnej persony na potrzeby tego projektu, dlatego tych piosenek nie gram ja, a nastolatek zakorzeniony w mojej głowie, którego wskrzesiłem. Stąd ta aura tajemnicy i niedopowiedzeń.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas