In Flames – „Foregone”: Bez sentymentów na pokaz

Dodano: 14.02.2023
Lata temu In Flames dali sobie spokój z melodyjnym death metalem, przez dłuższy czas poszukując szczęścia w metalcorze, groove metalu, alt-rocku czy nawet elektronice – z różnym skutkiem. Jednak na “Foregone” powracają wątki znajome z kanonicznych “Clayman” czy “Whoracle”, a wół przypomniał sobie, jak cielęciem był, ale czy to coś więcej niż wyłącznie tęsknota za młodością?

Powroty do korzeni bywają ryzykowne. Kojarzą się przede wszystkim wyczerpaniem paliwa i nieudolnymi próbami pokazywania, że teraz jest równie dobrze jak za starych, dobrych czasów. Ale w przypadku In Flames sytuacja wygląda inaczej. Pokaźna grupa fanów powtarza uparcie, że najlepiej u Andersa Fridena i spółki było przed wojną, czyli pod koniec lat 90. oraz na początku dwutysięcznych, aczkolwiek jedni z ważniejszych reprezentantów w historii melodyjnego death metalu nie należą do typowych łowców wspomnień. Grupa podejmowała się drastycznych zakrętów estetycznych już od czasów “Reroute to Remain” z 2002 roku, a im większe obiekty zapełniała, tym bardziej oddalała się od trzonu stylistycznego zbudowanego przy okazji “The Lunar Strain” bądź “The Jester Race”. Słowem: zmiany nie poskutkowały zniżką popularności, wręcz przeciwnie. W związku z tym powrót do korzeni jest tu zupełnie naturalny, co słychać całkiem dobrze. Göteborscy zawodnicy zresztą nie rzucili się w poszukiwanie utraconych riffów nagle, bez ostrzeżenia. Pierwsze symptomy tęsknoty za dawnymi rozwiązaniami kompozytorskimi pojawiły się już na poprzednim “I, the Mask”. “Foregone” to przedłużenie tego konceptu i ograniczenie balladowo-ckliwego zawodzenia na rzecz dobrze znanej melodyki o heavymetalowej proweniencji i wyśrubowanego poziomie agresji z wyraźnie deathmetalowym sznytem. 

Można odnieść wrażenie, że Björn Gelotte faktycznie chciał zmierzyć się z sobą z samym z przeszłości i uzupełnić gitarowe pasaże sprzed ponad dwóch dekad doświadczeniami nabytymi w ostatnich latach i trzeba przyznać, że wypada w tym całkiem przekonująco. On jest głównym napędem, za sprawą którego “Foregone” wyróżnia się na tle poprzedników wydawanych w ostatnim czasie, bo jako główny kompozytor kapeli ucieka od ograniczeń. Nie kompresuje riffu po to, by dopasować go do klawiszowego podkładu, nie rezygnuje z solówek na rzecz wyeksponowania partii wokalnej Fridena, tylko błyszczy na tle kolegów, co decyduje o wysokim poziomie najnowszego materiału In Flames. Słychać to świetnie w świetnie w rozpostartym między ciężarem a rytmicznym groovem “Bleeding Out”, który brzmi jak wyjęty z “Colony”, czy być może najlepszym z zestawu “In the Dark”, gdzie na tle siermiężnych riffów pierwszoplanową rolę odgrywa rozpasana melodyka doprowadzona do szczytu w końcowej solówce – bez sztucznego ucinania jakiegokolwiek wątku. Co więcej, równie dobre wrażenie robią też nieliczne numery bliższe “Sounds of a Playground Falling” czy “A Sense of Purpose”, w przypadku których poziom słodyczy bliski popu skutecznie przefiltrowano przez oldschoolowy sznyt ikonicznych produkcji grupy. W ten sposób “Pure Light of Mind” – mimo teoretycznie przesadzonego, stanowczo zbyt podniosłego refrenu – ciekawi na zasadzie kontrastu wycyzelowanych wokali z puszczonym wolno przesterowanym riffem na kontrze. Szwedzi robią, co chcą, jak zawsze, ale tym razem poskutkowało to jedną z ich najlepszych płyt w XXI wieku.

“Foregone” nie jest skokiem na portfele fanów karmionych sentymentami, a skuteczną próbą zmierzenia się z klasycznymi już dokonaniami In Flames. Zespół doskonale wie, co robi i nie musi błagać o przebaczenie, bo to kwestia indywidualnego wyboru, nie presji wywieranej przez słuchaczy. Gratuluję dobrego ruchu – jest w tym szczerość, są też świetne piosenki. To duża rzecz.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas