Hip-hop, Celtic Frost i brak tekstów. Co stanowi sekret sukcesu Obituary?

Dodano: 16.11.2022
Nie ma potrzeby rozwodzenia się nad wspaniałością numerów Obituary, bo robiono to setki razy. Poza tym lwia część deathmetalowych ekip z lat 90. miała na stanie świetne kawałki, ale tylko garstka przetrwała perturbacje biznesu muzycznego, dzięki czemu wciąż działa z niezmienną gracją i równie wielką bazą fanów co w epoce szczytu. Okręt dowodzony przez braci Tardych to przykład takiej grupy, ale skąd wzięła się jego długowieczność?

Teksty? A po co to komu?

Death metal zawiera wiele składowych, bez których trudno sobie go wyobrazić, choć pieczołowicie przyszykowane teksty do nich nie należą. Niektórzy gatunkowi gracze próbowali nadać im wysmakowaną formę, inni szli w rejony mrocznej duchowości, a największa grupa ochotników poruszała wątki szeroko pojętego kontaktu z trupami, ale to tylko detal. Można by rzec, że dodatek. Popisy liryczne są w śmierć metalu rzeczą z głębin drugiego planu, czego domyślał się prawie każdy, lecz tylko Obituary pokazało to tak dobitnie. W książeczkach dołączanych do płyt kwintetu na próżno szukać tekstów. Sam John Tardy przy premierze “World Demise” potwierdzał, że wciąż nie przejmuje warstwą słowną (była to ich czwarta płyta), a jego konsekwencja budzi podziw. W końcu w death metalu ryczący wokalista ma za zadanie podbijać hałas generowany przez instrumenty, a nie naprawiać świat. 

To podejście zainspirowało nawet… Mike’a Pattona, o czym sam zainteresowany wypowiadał się następująco w oparciu o “Slowly We Rot”: Miałem osiemnaście albo dziewiętnaście lat, gdy ukazała się ta płyta. Uznałem, że ten facet to geniusz. W książeczce nie było tekstów. John śpiewał tylko pewne frazy, jak “wuuugh”, czy “aaagh” i to mnie zauroczyło. Zrozumiałem, że on używa głosu jako kolejnego instrumentu w formie piosenkowej. Wolałem coś takiego niż wydzieranie się o patroszeniu jakiejś dziewicy. Trudno się z tym kłócić, jeden z najbardziej wszechstronnych wokalistów w dziejach rocka trafił w sedno.

Are You Morbid?

Idziemy trochę na około, ponieważ stwierdzenie, że wielkość zespołu X wynika z wielkości zespołu Y brzmi głupawo, ale nic nie poradzę – bez Celtic Frost ten tekst nie miałby najmniejszego sensu. Co druga kapela z okolic metalu ekstremalnego zawdzięcza Tomowi G. Warriorowi i jego gromadce swoje istnienie, Obituary nie stanowi tu żadnego wyjątku. Oczywiście na bardzo wielu oldschoolowych deathmetalowych materiałach łatwo wychwycić wpływy Celtic Frost lejące się hektolitrami, aczkolwiek to właśnie twórcy “Cause of Death” perfekcyjnie zrozumieli najistotniejszą wartość szwajcarskiego składu, a były nią riffy.

Rzeźnicy z Gibsonton od lat są zafascynowani europejskimi pionierami ekstremy do tego stopnia, że podpatrzyli u nich nie tylko specyfikę pisania riffów, ale i brzmienie, a nawet akcentowanie poszczególnych wątków piosenek. Gdyby “To Mega Therion” powstało na słonecznej Florydzie, a nie w podejrzanych europejskich melinach, brzmiałoby zupełnie jak “Slowly We Rot” czy “The End Complete”. Brzmi jak pierwszej klasy brednie? Zmienicie zdanie, gdy zbadacie poniższy cover “Circle of the Tyrants” w wersji tak ciężkiej, że już po pierwszym riffie IQ spadnie wam o dziesięć punktów. Na zachętę warto dodać, że sam Warrior aprobuje tę wersję flagowego numeru Celtic Frost.

Ten jeden raz z hip-hopem

Nie da się ukryć, że jedną z kluczowych zalet Obituary jest groove. Niezależnie, jak chamskie i brutalne nie byłyby ich kawałki, wszystkie jak jeden mąż łączy kapitalne wyczucie rytmu, gdzie nawet najbardziej jaskiniowy riff buja tak, że trudno ustać w miejscu. Oczywiście wszystko odbywa się w zgodzie z deathmetalową konwencją, pomijając jedyną sytuację, gdy zespół postanowił zagrać odbiorcom na nosie i zagrał najlepiej, jak mógł.

Mamy rok 1997 – death metal jest w rozsypce, gatunkowi tytani albo wylogowują się ze świata, albo słabują, albo trzymają formę, lecz bez sukcesów, jakimi cieszyli się wcześniej. Na wysokości “Back from the Dead” florydzka legenda wpasowywała się w ostatni z wymienionych podpunktów. Obituary znalazło się na skraju przepaści i po premierze krążka pożegnało się na jakiś czas (następna w kolejce “Frozen in Time” ukazała się dopiero osiem lat później), więc nikt nie miał zbyt wiele do stracenia. Co zrobić w tej sytuacji? Zabawić się konwencją. Wprawdzie do przetasowań stylistycznych doszło już na „World Demise”, ale… 

Panowie podeszli do tego po mistrzowsku. Nagrali “Bullituary”, a dodatkowo pod swoje skrzydła wzięli go DJ Diablo i Skinner T, bezbłędnie remiksując całość . Ten odszczepiony utwór wciąż kłuje jak na death metal przystało, lecz od strony rytmicznej, wokalnej (te krzyczane frazy!) i tekstowej lokuje się znacznie bliżej rapcore’u. Twardogłowi metalowcy potwornie obrazili się na swoich idoli za szarganie ideałów, ale i tak warto było. Posłuchajcie sami:

“Tak” dla życia, “nie” dla wegetacji

Death metal to piękny gatunek z równie piękną historią, lecz należy zachować szczerość – niestety nie wszyscy weterani starzeją się z klasą. Liczna grupa kapel, które ponad trzy dekady temu budowały zręby gatunku, dziś osuwa się na mielizny, a w nieco bardziej optymistycznym scenariuszu nagrywa po prostu przyzwoite/niezłe albumy. Nie brzmi to zbyt zachęcająco, tym bardziej w sytuacji, gdy jesteśmy przyzwyczajeni do wysokiej klasy materiałów. Jeśli poznaliśmy daną formację od najlepszej strony, nie zamierzamy tolerować półproduktów, a okazuje się, że Obituary nie splamiło swojej dyskografii takowymi. Amerykańscy mistrzowie śmiercionośnego metalu żyją, nie oddychają przez respirator i wciąż wydają klasowe krążki.

Prawdą jest też to, że nie ma ich w ostatnim czasie zbyt dużo. Wychodzący na początku przyszłego roku “Dying of Everything” będzie pierwszą pełnoprawną płytą Obituary od sześciu lat, ale to zupełnie nie szkodzi. Lepiej poczekać, wycyzelować kawałki i wyostrzyć ich atuty, niż urządzać zawody na jak najszybszą premierę. Bracia Tardy i spółka najwidoczniej to rozumieją, ponieważ po reaktywacji w 2005 roku nie zaliczyli żadnej wtopy. Każdy album od “Frozen in Time” aż po “Obituary” to najwyższej próby death metal. W dodatku świeższe wydawnictwa oznaczają świeższe hity – bo ile można ciągnąć na samych klasykach? – a tych też jest sporo. 

Świetnie sprawdza się “Visions in My Head” z “Inked in Blood” z tym cudownie rwanym riffem w zwrotce, “Violence” (“Obituary”) podparte d-beatem pokochaliśmy wszyscy – nie bez znaczenia pozostaje uroczy klip – a opublikowany parę dni temu “The Wrong Time” to stara dobra jazda po cmentarzu. Tutaj macie wszystko: miazgę w średnim tempie, solówkę z wajchą, niezmiennie stalowe gardło Johna Tardy’ego i rytmikę tak brutalno-toporna, że od razu zalecam zaklepać najbliższy termin u ortopedy, bo głowy odpadną wam od headbangingu. 

Optymistyczna wizja przyszłości

Obituary wciąż trzyma się dobrze i nikt nie musi podstawiać im chodzika czy wózka inwalidzkiego. To death metal pierwotny, wściekły i jadowity, a jednocześnie zaimpregnowany na wirusa geriatrii. W związku z tym poleca się czekać na „Dying of Everything” (premiera już 13 stycznia!) i pamiętać jedno: ci kolesie nie mają w zwyczaju zawodzić słuchaczy. W recenzji „The End Complete” z 1992 roku (ponad pół miliona sprzedanych egzemplarzy na całym świecie!) Jason Birchmeier podkreślał, że problemem death metalu bywa nadmiar nut oraz utworów, co czyni albumy monotonnymi papami dźwięku, ale od razu zaznaczył, że na trzecim krążku Obituary ta wada nie występuje. Jak pokazał czas, przy pozostałych materiałach tego legendarnego składu też nie ma powodów do kręcenia nosem.

Jednocześnie pamiętajcie, że „Dying of Everything” w pre-orderze już teraz jest dostępne w naszym sklepie pod tym adresem: https://bit.ly/KOMS-obituary

Naoliwiona machina koncertowa

Ostatnio przeprowadziłem sondę wśród znajomych z różnych okolic i z różnych państw, a mimo dzielących ich różnic, wszyscy okazali się zgodni w werdykcie: Obituary to koncertowa machina skalibrowana na mordowanie słuchacza. Lata mijają, rzeczywistość się zmienia, trendy w metalu również, ale piątka rzeźników z Florydy nigdy nie zawodzi na scenie. Działają świetnie w zestawieniu z zespołami z innej planety, jak choćby Black Label Society – vide: ubiegłoroczna trasa obu grup po USA – i jako samodzielni headlinerzy. Jeszcze w 2019 roku zespół odgrywał „Slowly We Rot” w całości na żywo i chyba nie trzeba was przekonywać o słuszności tego posunięcia. Sprawdzenie dowolnej nagrywki na YouTubie wyjaśni więcej niż tysiąc słów. Cała sekcja i gitarzyści prują do przodu aż miło, a John Tardy, mimo ponad 50 lat na karku, nie stracił impetu. Zarówno, gdy wchodzi w niskie tony jak i jazgot z wyższego rejestru, wciąż nie traci rachuby. Przekonacie się o tym już 23 stycznia, kiedy grupa dokona zniszczeń w warszawskiej Stodole wraz z Trivium i Heaven Shall Burn, a wszystkiego dopełni świeża krew chłopaków z Malevolence.

Tego nie można przegapić, dlatego rekomenduję kupno wejściówek na koncert, czego możecie dokonać pod tym linkiem: https://knockoutmusicstore.pl/wydarzenia/trivium-heaven-shall-burn

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas