Dødheimsgard – “Black Medium Current”: Płynność kosztem awangardy

Dodano: 16.05.2023
“A Umbra Omega” pokazała, że Dødheimsgard nie jest najbardziej wywrotowy i eksperymentalny na świecie. Przy “Satanic Art” czy “666 International” łamali blackmetalowe reguły, ale w późniejszych latach scena ewoluowała, a oni nie. Wobec tego “Black Medium Current” wydaje się kolejną wielką woltą w dyskografii grupy, bo paradoksalnie to jej najbardziej przyswajalny i melodyjny krążek.

Wspomniana “A Umbra Omega” czy “Supervillain Outcast” były naprawdę dobrymi wydawnictwami – zwłaszcza druga pozycja – ale już jakby pokrytymi korozją na starcie. Bo lata mijały, a Vicotnik i jego ówcześni (czyli zupełnie inni z albumu na album) towarzysze broni mierzyli blackmetalową awangardowość standardami, które sami wytyczyli w latach 90. Zwłaszcza w przypadku pierwszego z albumów bywało to irytujące w kontekście bałaganu stylistycznego i nieuporządkowanych aranżacji brzmiących nie jak wynik brawury, a wchodzenia przez drzwi, które samemu się już kiedyś wyważyło. “Black Medium Current” to z kolei zupełnie inna bajka. Co prawda przy wielu sezonowych herosach sczerniałego metalu DHG wciąż brzmi wyjątkowo eklektycznie, budząc podziw zgrabnymi zmianami motywów i muzyczną kulturą. Niemniej, jeśli zestawimy ten materiał z wszystkimi poprzednikami – wyłączywszy debiut – największe wrażenie wywiera właśnie jego paradoksalna powściągliwość. Bo Norwegowie nie robią nagłych susów z black metalu do trip-hopu, z jazzowego nieporządku do miarowych elektronicznych beatów – są znacznie bardziej stabilni i jednorodni w swej podróży. Jeśli już chcą przenieść utwór na inny biegun, doprowadzają do tego stopniowo, wysadzając całość konsekwentnie budowanymi melodiami i stopniowo przeobrażając się z larwy w motyla. Lub na odwrót. 

Już otwierający “Et smelter” demonstruje wiele. Na początku jest blackmetalowy szał i znajome riffy z podręcznika drugiej fali nurtu, ale gdy grupa zwalnia i kieruje się w stronę klimatycznego prog rocka, nie robi tego na pstryknięcie palca, nie stosuje terapii szokowej. Zejście z punktu A do punktu B przeprowadzono tu inaczej niż przed laty, zapowiadając zmianę kulminacją rozpaczliwie ciosanego tremolo. Oczywiście jak na dzisiejsze wyznaczniki gatunku to nic nadzwyczajnego, ale w bardziej tradycyjnej formie Dødheimsgard odsłania więcej plusów niż przy poprzednim albumie. Bo Vicotnik w ramach rozwlekłych numerów (dwa z nich przekraczają barierę dziesięciu minut) nie potrzebuje już upychać kilkunastu pomysłów jednocześnie. Obecnie artysta woli eksplorować dany wątek do cna, by następnie znaleźć odpowiedni moment na peregrynację innej ścieżki. Może to brzmieć jak pójście na łatwiznę, ale niekoniecznie, bo okiełznanie bardzo niezdecydowanego stylu DHG jest tu głównym atutem. Jeszcze nigdy nie słyszałem u nich tak dopracowanych, często wzruszających melodii. Oczywiście ten miecz bywa obosieczny, bo na przykład w “It Does Not Follow” skład z Oslo czuje zbyt wiele swobody, pluskając się w progmetalowej brei, ale kiedy w numerach dominuje nerw i zapętlone riffy, trudno o obiekcje. Świetnie brzmi “Tankespinnerens Smerte” z desperackimi zawodzeniami Vicotnika – to odważne, ale i udane posunięcie, by po tylu latach zadebiutować we własnym zespole jako wokalista – czy gęsto nabite gitarowymi jęknięciami “Halow” z klawiszowymi pochodami dobrze dopełniającymi wykreowaną ścianę dźwięku. Wychodzi na to, że w odświeżonej konwencji formacja czuje się jak ryba w wodzie, a nawet drobne nawiązania do przeszłości, jak nablastowany i rozbuchany od dysonansów „Det Tomme Kalde Mørke”, są płynne i organiczne, nie quasi-industrialne.

A ja czuję się świetnie jako słuchacz. “Black Medium Current” jest płytą udaną, gęstą od dojmującego smutku, zupełnie jak żadna inna w ich dyskografii. Ale nie przywiązujmy się, w końcu to Dødheimsgard – na następnym albumie pewnie znowu zrobią coś absolutnie odmiennego.

Łukasz Brzozowski 

(Peaceville Records, 2023)

zdj. materiały wytwórni

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas