Death metal: Odrodzenie

Dodano: 08.11.2022
W latach dwutysięcznych death metal odznaczał się głównie plastikową produkcją i pogłębianym regresem w stosunku do odważniejszego z roku na rok black metalu, ale na szczęście to już dawno temu i nieprawda. Przed kilkoma laty gatunek powrócił do formy, a dziś sięgają po niego nawet odbiorcy spoza metalowej sekty, więc czego nie wolno pominąć, szukając współczesnych klasyków?

Cruciamentum – “Charnel Passages” (Profound Lore Records)

Cruciamentum doczekał się zaledwie jednego pełnoprawnego albumu, ale tyle w zupełności wystarczy. “Charnel Passages” jest żywym klasykiem na kartach współczesnej historii death metalu. To album w pełni konsolidujący wpływy pochodzące od największych graczy, na którym wszystko, co w death metalu najistotniejsze, złożono w spójną całość. Trudno tu nawet wyodrębnić jeden numer zwyżkujący na tle reszty, gdyż całość to raczej czterdzieści kilka minut rajdu buldożera przed siebie, a nie zbiór hitów. Jednolitość bynajmniej nie jest tu równoznaczna z monotonią. Brytyjczycy spędzili dekady na odrabianiu lekcji z kanonicznych odsłon metalu ekstremalnego i to słychać. W tej gęstwinie oprócz nawiązań do Immolation, Incantation czy Morbid Angel można wyczuć też dojmujący ciężar emocjonalny doom metalu czy mizantropię na poziomie równie autentycznym co przy drugiej fali black metalu. Cruciamentum nie znosi efekciarstwa i cyrkowych sztuczek. To mozolne, napędzane rojem riffów numery bez miejsca na kalkulację i zbędne przywiązanie do detali. Tu chodzi o siłę prymitywnego ataku i esencję śmiercionośnego metalu. Monolit.

Morbus Chron – “Sweven” (Century Media Records)

Na wysokości debiutanckiego “Sleepers in the Rift” nikt nie spodziewał się, że Morbus Chron będzie mieć ambicje do przesuwania szczytów. Wspomniany krążek to całkiem udany hołd złożony Autopsy – toporny, prowadzony kilkoma różnymi konfiguracjami tych samych wątków, zastygnięty w death metalu tak bardzo, jak się da. Co prawda wydana rok póżniej EP-ka “A Saunter Through the Shroud” zwiastowała spore zmiany, lecz na to, co przyszło wraz ze “Sweven” nie można było być gotowym. Jak za pstryknięciem palca muzyka szwedzkiego składu wybrzmiała zupełnie inaczej, stała się efektem kompletnie innych składowych, a cel podróży – mimo że podobny – został osiągnięty przy użyciu odmiennych środków transportu. W tym momencie to już nie Autopsy i Death przebijały się przez tożsamość Morbus Chron najmocniej (choć ich echa pozostają integralną częścią materiału), bo na front wyszły psychodeliczne snuje, puszczone wolno partie akustyczne i solówki o progrockowej proweniencji. “Sweven” to osobliwy album, nastawiony przeciwko piosenkowej konwencji, choć wciąż z wyraźnie zaznaczonym deathmetalowym podłożem. Załoga dowodzona przez Roberta Anderssona nie czuła potrzeby tłuczenia piwnicznych riffów, tylko wybrała się w lot po orbicie, nie wiedząc, co ich tam spotka. Zapewnijcie sobie podobną wycieczkę, a nie pożałujecie.

Chapel of Disease – “…and as We Have Seen the Storm, We Have Embraced the Eye” (Ván Records)

Historię Chapel of Disease można przyrównać do Morbus Chron. Oba zespoły mają odmienne spojrzenie na death metal, lecz i tak przeszły podobną ścieżkę, stopniowo rezygnując z klepania ortodoksów po plecach na rzecz przełamywania barier. Początkowo stawiali raczej na bezpiecznie rozwiązania, uskuteczniając naśladowanie najstarszych nagrań Death, a z czasem coraz śmielej pozwalali sobie na wyjścia z jaskini. Szczyt poszukiwań przypadł na ostatnie jak do tej pory “…and as We Have Seen the Storm, We Have Embrace the Eye”. Momentami w zasadzie trudno powiedzieć, czy to wciąż death metal, biorąc pod uwagę nagromadzenie partii solowych, które zespół prowadzi tak długo, jak uznaje za słuszne, bądź psychodelicznych odprysków kwaśnego rocka z lat 70. Niemniej, wciąż są tu riffy-głazy i grobowy ciężar, które od razu otwierają znajome klapki w głowie, ale podano je inaczej. Jeśli trzeba było silić się na zestawienie tego albumu z czymś o klasycznym statusie, najlepiej byłoby wybrać “Amok” Sentenced. To ten sam poziom zamiłowania majestatem heavymetalowych solówek, melodii wynoszonej jako centralna część każdego numeru i wtłaczaniem death metalu w ramy odmiennych pomysłów stylistycznych. Nie jest to łatwa rzecz, ale gdy już wgryziecie się zawodzącą melodykę i przyzwyczaicie się do rozwlekłych solówek, pokochacie to.

Obliteration – “Black Death Horizon” (Indie Recordings)

Obliteration był jednym z pierwszych zespołów młodego pokolenia, który udowodnił, że death metal wciąż ma w sobie żar, pasję i brzmienie jak niespodziewany wybuch wulkanu. Norweski skład tchnął do krypty świeże powietrze i przywrócił śmierć-metalowi obłąkańczy poziom intensywności, o którym adepci popularnych wtedy technicznych form gatunku mogli pomarzyć. Na trzecim albumie skandynawska ekipa zaprezentowała wszystko, co w tej estetyce najważniejsze. Są tu oszalałe przyspieszenia bez zbędnego gradobicia blastami, są zwolnienia w guście doommetalowej melancholii i jest przede wszystkim konwertowanie deathmetalowego trzonu na własne potrzeby. Bo Obliteration nie ucieka w tani patos czy sympatyczne numery do miarowego machania pięścią na festiwalu. Tutaj gatunkowa dzicz idzie w parze z wyobraźnią muzyczną na poziomie Voivod z lat 90. Jeśli gdzieś pojawia się chwytliwy riff, od razu tłumi go tąpnięcie sekcji rytmicznej i świdrujące solo. Jeśli po drodze do gry wchodzi d-beat, to chwilę później bez zapowiedzi cały numer przyspiesza jeszcze bardziej z jadowitym tremolo na froncie. Kiedyś Fenriz powiedział, że tak mógłby brzmieć debiut Darkthrone, gdyby on i Nocturno Culto byli dobrymi instrumentalistami. Trudno o lepszy komplement.

Gatecreeper – “Deserted” (Relapse Records)

Najbardziej przebojowa i najpopularniejsza rzecz w zestawieniu, bo Gatecreeper wychodzi ze swoim death metalem daleko poza hermetyczne grono zapaleńców. Dzieje się tak za sprawą długich tras, w które zespół rusza co chwilę, oraz przyswajalności muzyki. “Deserted” to żadne rewolucje na rynku czy wyważanie drzwi, tylko prosty, oparty o groove hardcore punka death metal w wariancie szwedzkim. Jeśli lubicie Entombed z okresu “Clandestine” i “Wolverine Blues”, a wzniosłe solówki pod Dismember, to wasz konik, z pewnością spędzicie z arizońskim składem wiele przyjemnych chwil. Co najważniejsze, największym atutem ekipy Chase’a Masona nie są tylko umiejętnie przeszczepiane wpływy innych grup, a wyczucie pierwotnej deathmetalowej energii. Gatecreeper doskonale wie, kiedy wrzucić skrzynię biegów na czwórkę i rozpędzić się do setki, ale wie też, że w tej muzyce liczy się przede wszystkim należyty feeling. Tutaj wszystko buja, jak należy, mowa o numerach stworzonych pod koncerty. Jeśli dodamy do tego prezencję kapeli, czyli wyluzowanych metalowców wyjętych z lat 90., a nie panów ciemności w nagolennikach i naszyjnikach z kości kurczaka, to mamy komplet. Jeśli death metal ma trwać, takie zespoły z pewnością mu w tym pomogą.

Łukasz Brzozowski

(na zdjęciu: Chapel of Disease)

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas