Darkthrone – „Astral Fortress”: Jak zmienić dużo, nie zmieniając nic?

Dodano: 31.10.2022
Wujo Fenriz zapowiadał, że “Astral Fortress” będzie klasyczną i wierną prawdziwemu metalowi płytą Darkthrone. Bez rozglądania się na boki w stronę innych gatunków muzycznych, bez podpatrywania trendów dzisiejszej ekstremy. Ale czy przypadkiem nasz ukochany blackmetalowy pieszczoch nie mówi tak już od dawna? Mówi, lecz tym razem jego słowa ważą znacznie więcej.

Już rzut oka na okładkę pokazuje, że Gylve Nagell nie rzucił banału na poczekaniu. Początkowo można by się uśmiechnąć, bo przecież koleś jeżdzący na łyżwach z ekranem “Panzerfaust” na plecach wygląda jak forma autoparodii, ale… kto mógłby pozwolić sobie na takie zagranie, jak nie Darkthrone? Ten duet jest we własnej lidze i robi, co chce, a forma hołdu złożona własnej ikonicznej płycie sprawia tu wrażenie czegoś absolutnie normalnego, a nie podyktowanego stanowczo zbyt wielkim ego. Pasuje to też do zawartości “Astral Fortress”. Od strony stylistycznej może trudno wychwycić tu coś, czego nie słyszeliśmy na “Old Star”, “Arctic Thunder” czy ubiegłorocznym “Eternal Hails”, ale istotne zmiany w kwestii feelingu to główna wizytówka albumu. Przez wiele lat Darkthrone w swojej fazie dalekiej od klasycznie pojmowanego norweskiego black metalu sprawiał wrażenie zespołu, który odnalazł nową drogę, lecz nie do końca wiedział, jak się po niej poruszać. Teksty z zawoalowanym przekazem o prawdziwości metalu czy porzucenie własnego stylu z kanonicznych materiałów na rzecz składania numerów z patentów heavy/doommetalowych czy crustowych dawały poczucie, że ktoś tu się zagubił. Że ktoś wie, co chce robić, ale nie do końca wie jak. 

(zdj. Jørn Steen)

Na “Astral Fortress” Fenriz i Nocturno Culto dowiedzieli się, jak w pełni odnaleźć się w swoim obecnym wcieleniu, dzięki czemu mamy do czynienia z ich najlepszą płytą od czasów ledwo pełnoletniego “Sardonic Wrath”! Oczywiście należy zaznaczyć, że w formule Darkthrone nie doszło do żadnych przetasowań. Pupile Peaceville wciąż trzymają się schematów zapoczątkowanych mniej więcej na wysokości “The Cult Is Alive”. O blastach i zapamiętale kostkowanym tremolo możecie raczej zapomnieć. Więcej tu nawiązań do Celtic Frost z momentów, gdy Szwajcarzy stawiali na średnie tempo, środkowego Bathory czy nawet Manilla Road, czyli składu, który prawdopodobnie nie zdobył większego fana niż Fenriz. Kolejna płyta Norwegów w konwencji, gdzie człon heavy/doom wypiera black metal mogłaby wydać się zjadaniem własnego ogona, ale tu należy wrócić do tematu feelingu. Wszystkie wpływy, które bohaterowie tekstu z radością importują do siebie, w końcu zazębiły się z ich podejściem do songwritingu. Teraz Darkthrone nie brzmi jak zespół zgapiający pomysły od innych, a jak zespół filtrujący te pomysły w imię autorskich potrzeb. Jestem przekonany, że nikt nie zagrałby kroczącego riffu z “The Sea Beneath the Seas of the Sea” równie topornie, a przez to autentycznie i z porażającym ciężarem. Dorzucona na wysokości drugiej połowy numeru płynąca melodia tylko potwierdza, że ktoś tu wreszcie, czuje się, jak u siebie. Jeśli nie wierzycie, zwróćcie uwagę na “Impeccable Caverns of Satan”, które sugeruje, że “To Mega Therion” Celtic Frost muśnięte nordyckim chłodem ujawnia jeszcze więcej atutów niż oryginał. Tak to się robi.

Czy Darkthrone znowu jest w formie? Tak naprawdę nigdy z niej nie wypadł, lecz tym razem Norwegowie trwają na swoim poletku tak twardo, jak już dawno nie trwali. Wciąż nieprzekonani? W takim razie nakładajcie łyżwy i strzelcie kilka okrążeń z “Astral Fortress” na słuchawkach. Z całą pewnością zmienicie optykę.

Łukasz Brzozowski

Darkthrone – „Astral Fortress”

(Peaceville Records, 2022)

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas