Album Story: In Flames – „Reroute to Remain”

Dodano: 20.10.2022
Dobór płyty na potrzeby tej rubryki nie należy do prostych. Okrągłe rocznice świętują tak znakomite płyty jak „Alive or Just Breathing” od Killswitch Engage, „Steal this album!” System of A Down, „Nihility” rodzimego Decapitated i cała masa mniej lub bardziej znaczących nagrań w obrębie nurtów takich jak melodyjny metal, hardcore i hybrydy. Powodem, dla którego wybraliśmy „Retoute to Remains” od szwedzkiego In Flames jest jego wyjątkowy, bo całkowicie dzielący słuchaczy charakter. Szósty album w dorobku pionierów brzmienia z Göteborga był pierwszym skrojonym pod amerykańską publiczność i nie ostatnim, który zyskał miano tego, który dzieli, aniżeli rządzi.

Pod ostrzałem krytyki

Pierwszym miejscem, w którym wylano wiadro pomyj na swoich ulubieńców stałą się ich własna strona internetowa, i towarzyszące jej forum. Swoją drogą, w tamtym okresie czas spędzało się na nierzadko agresywnej wymianie zdań w miejscach takich jak istniejące po dziś dzień forum Masterful czy będące sprawnie funkcjonującą społecznością Sanktuarium dla zwolenników Iron Maiden. Anonimowość ukryta pod nickiem i obrazkowym awatarem przyniosła niespodziewaną ilość negatywnych komentarzy, a tylko nieliczne (niemieckie) magazyny jak Rock Hard i Metal Hammer, dostrzegały w płycie coś więcej niż mariaż nu-metalu, raczkującego metalcore’a i (w odczuciu die-hard fanów, zupełnie niepotrzebnej) elektroniki. Po drugiej stronie barykady stanęli Ci, którzy od zespołu grającego udane trasy u boku Slayer i Soulfly, oczekują czegoś więcej niż kolejnego „The Jester Race”, aczkolwiek dziwnym trafem po dziś dzień nie określono co dokładnie miałoby to być. Swoją drogą, najtrudniejsze w recepcji takich płyt to znaleźć umiar we własnych oczekiwaniach, kolejno nie dać się ponieść optymizmowi towarzyszącym premierze, a na koniec, dokonać w miarę obiektywnej oceny przez pryzmat całościowego dorobku.

Wewnętrzny (nie)pokój

Były perkusista in Flames, Daniel Svennson, pytany o okoliczności powstania „Reroute to Remain” podkreśla, że: Był to pierwszy album, kiedy zespół zamknął się w chatce, gdzieś w głuszy za Göteborgiem, aby pracować nad materiałem w odosobnieniu bez dodatkowych bodźców”. Odseparowanie od dźwięków miasta wpłynęło korzystnie na kreatywność, ale budzący ogólnoświatowy niepokój atak terrorystyczny z 11 września, pośrednio odcisnął swoje negatywne piętno na zawartości tekstowej „Retoute to Remain”. Utwory takie jak „Dark Signs”, „Black & White” czy dzisiejszy szlagier „Trigger” nacechowane są niepewnością, pytaniami o dalszą drogę i troską o ludzkość stojącą w obliczu zagrożenia. Gros płyty poddaje w wątpliwość moralność w czasie cyfrowej rewolucji, przypominając jednak o jednej z kluczowych wartości jaką jest przyjaźń. Świeżo po rozpoczęciu nowego millenium i obawie o tzw. „pluskwę” i przepowiadany koniec świata, podtytuł płyty „czternaście piosenek świadomego szaleństwa” jawił się jako nieprzypadkowy i jeśli kiedykolwiek In Flames podważali odcienie relacji międzyludzkich, to nie robili tego tak dosadnie jak na swoim szóstym albumie.

Nowy obrót spraw

Frontman i dzisiejszy lider zespołu, Anders Fridén był pierwszym, który zebrał cięgi od publiczności. Po bardzo intensywnym okresie promującym kamień milowy melodyjnego metalu „Clayman”, szwedzki wokalista zmuszony był przejść operację strun głosowych. To co miało uratować jego karierę, w owym czasie stało się kością niezgody wśród fanów. Dotychczas charakterystyczny growl ustąpił dużo bardziej przystępnej formie ekspresji, bliższej metalcore’owym wokalistom, z naciskiem na czysty śpiew. Proces jakim przymusowo stała się adaptacją do nowej sytuacji zdrowotnej, niejako wymusił przejście na bardziej piosenkowy i mniej wymagający charakter utworów. Schemat krzyczana zwrotka – czysty refren, dopiero raczkował w świadomości twórców i słuchaczy, dlatego inkorporacja tego elementu w twórczości In Flames była swoistym novum, które jak dobrze wiemy, na kolejne dwie dekady zdominowało cały nowoczesny metal. Po wielu latach od premiery „Reroute to Remain” trzeba przyznać, że był to dobry wybór, bowiem wraz z ewolucją brzmienia i odejścia od jednoznacznego stylu tak charakterystycznego dla Göteborga, swoje stanowisko zmienili fani oraz prasa, uznająca ten album za warty umieszczenia na liście 500 najlepszych płyt w historii gitarowej muzyki – zaskakująco pozytywnie punktując wspomniane wyżej wokale i zawarty w nich ładunek emocjonalny. Elementem, który wywołał największe poruszenie przy okazji premiery szóstego w dorobku „RtR”, była nieoczekiwana zmiana na stanowisku producenta. Wymiana na linii geniusz i współtwórca melodic death metalowego soundu w osobie Fredrika Nordströma, na rzecz czującego zupełnie inny muzyczny klimat Daniela Bergstranda, to jedna z bardziej śmiałych decyzji w całej karierze Szwedów.

W dobre ręce

W tym miejscu warto przypomnieć motywacje stojące za zmianą producenta: W In Flames staramy się iść swoją drogą, zaspokajając przede wszystkim nasze potrzeby, a dopiero potem fanów. Media i publiczność mają swoje opinie, ale nie wpływają na to, co robimy w zespole. Zawsze staramy się eksperymentować, stąd przykładowo niektóre melodie pisane na potrzeby gitary, przenosimy na poczet Andersa i jego wokali. Sama zmiana na stanowisku producenta wyniknęła dość naturalnie. Produkcje Daniela, z naciskiem na płyty Strapping Your Lad i potężnie brzmiące bębny utwierdziły nas o słuszności tej decyzji. Trzeba przyznać, że w owym czasie, grupie nie mógł towarzyszyć lepszy producent, o nietuzinkowej wizji nowoczesnego metalu. Ewolucja brzmienia In Flames przebiegła zatem od rdzennego śmierć metalu przez jego melodyjne odmiany zahaczające o heavy metal zaliczając swój pierwszy punkt krytyczny na pełnym elektroniki „Reroute To Remain”, gdzie mocno wyeksponowane, triggerowane i walące niczym obuch w głowę bębny, zajęły pierwsze miejsce kosztem pojedynków duetu Gellote – Strömblad. Znak charakterystyczny płyt produkowanych przez Bergstranda miał odcisnąć swoje piętno na punkcie zwrotnym dla całej kariery In Flames, wydanym dwa lata póżniej „Soundtrack To Your Escape”; tego co miało nadejść i stać się rozwinięciem eksperymentów z mniejszą ilością riffów, radiowymi refrenami i otarciem się o New Wave of American Heavy Metal  nie przewidziała ani branża, ani nomen omen, północno amerykański rynek muzyczny, który wchłonął In Flames z ekscytacją podobną do nowych wykonawców w katalogu Victory lub Rise Records.

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

Idąc w przód o blisko dwadzieścia lat, trzeba przyznać, że dzisiejsze dokonania In Flames nie zbudzają aż takich emocji. Polaryzacja jaka nastąpiła w 2002 roku dała impuls do wyjścia z garażu wielu grupom, które dość otwarcie przyznają się do inspiracji tym albumem (m.in. Trivium, Haste The Day czy znani z łamańców The Fall of Troy). Mało tego, kolejne zmiany sztabu czuwającego produkcją, wzmacniały i tak wysoką falę upadków, których w ciągu ostatniego dwudziestolecia było więcej, aniżeli momentów, w których In Flames byliby w czołówce swojego gatunku. Nie pomogli ludzie mający bogaty komercyjny dorobek, nie pomogły zmiany w składzie doprowadzające do niemal całkowitej amerykanizacji szwedzkiej grupy (3/5 na muzyków to ludzie spoza Europy), i dopiero po przejściu na bardziej rockową stronę i następującej po niej, ku uciesze fanów transformacji, In Flames anno domini 2022 to w końcu zespół grający metal przez duże M. W międzyczasie młodsi szybko zaadaptowali schematy wypracowane na „Retoute Ro Remain” i wydanym w 2006 roku „Come Clarity”, a sami bohaterowie tego tekstu z rozrzewnieniem wspominają czasy, w których dawali podwaliny pod trendy. Z jednej strony, jak to mówią nasi czescy sąsiedzi „To Se Ne Vrati”, ale z drugiej, gdyby doszło do stylistycznej reminiscencji, to czy na pewno fani wydaliby inny wyrok niż w 2002 roku?

Grzegorz Pindor

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas